Strony

piątek, 27 lipca 2018

"Nauczyciel tańca" Anna Dąbrowska - recenzja



Nie wiem, co mam sądzić o tej książce. Odczuwam tyle sprzecznych emocji, że trudno mi zebrać je w jakąś sensowną całość. Dlatego ta recenzja będzie raczej chaotyczna. Powieść "Nauczyciel tańca" mogłam przeczytać dzięki Michalinie z Książkowego Świata. Byłam ósmą czytelniczką, więc znalazłam w książce wiele zaznaczeń i komentarzy do treści. I bardzo dobrze, że tam były, bo chyba dzięki nim nie odłożyłam tej lektury... Ale po kolei.

Główni bohaterowie to Kaja i Dominik. Różnią się jak ogień i woda, czerń i biel. Pochodzą z różnych światów. Ona od dwóch lat opiekuje się młodszą siostrą, Sarą, po tym, jak ich rodzice zginęli w pożarze domu. Dwunastolatka w wyniku traumy przestała wtedy mówić. Dziewczynka kocha pewien styl taneczny i marzy o tym, by uczyć się tańca. Siostra nie rozumie jej pasji i nie cierpi głośnej muzyki, której słucha Sara. Zrobiłaby jednak wszystko, by dziewczynka wyszła z mutyzmu. Pewnego dnia lekarka, do której siostry udają się na wizytę, zwraca Kai uwagę na to, jak zachowują się ludzie, kiedy chcą wyjść z trudnej sytuacji, podnieść się z jakiejś traumy. Poszukują pasji, przyjemności, którymi mogliby sobie "osłodzić" życie, starają się znaleźć sens dalszej egzystencji. Dla Sary taką receptą na powrót do normalności byłby taniec. Kaja obiecuje więc dziewczynce, że zapisze ją na lekcje...

Dominik, czyli tytułowy nauczyciel tańca, nie ma swojej szkoły. Ma za to za sobą straszne przeżycia z dzieciństwa i doświadczenia, które ciążą mu bardzo i zniekształcają jego postrzeganie samego siebie i całego świata. Jego ukochany styl taneczny to krump i tylko taniec jest dla niego ważny. Taniec i inni tancerze, z którymi mieszka w jednej kamienicy i spędza czas. Nie dopuszcza do siebie myśli, że mógłby kogoś pokochać, a ewentualne spotkania z kobietami ogranicza do ostrego seksu, bez całowania i angażowania się. Kiedy Dominik postanawia z przyjacielem dać ogłoszenie o nauce tańca, na spotkaniu organizacyjnym zjawia się Kaja ze swoją siostrą. Choć początki są trudne, ostatecznie Dominik decyduje się uczyć Sarę, ponieważ odkrywa, że dziewczynka ma ogromny talent i pasję. Dla niej zaś jest to chwilowo jedyny sposób na wyrażenie swoich emocji. Ma to być rodzaj terapii.

Kaja i Dominik nie pasują do siebie. Ona nie rozumie jego pasji, on nie potrafi pojąć niektórych jej zachowań. Mimo to między nimi pojawia się nikła więź, którą próbują nieporadnie wzmocnić. Czy uda im się ocalić rodzące się uczucie? Czy Sara spełni marzenie o tańcu? I czy dziewczynka w końcu przemówi?

Taka z tego wyszła przedłużona wersja "Żurawia i czapli", ale w sumie o to chodzi w romansach, nieprawdaż? Tylko te ciągłe kłótnie i odchodzenie z fochem... Raz jedna strona była obrażona, a za chwilę druga odwracała się na pięcie i uciekała. Jednak to nie jedyny motyw w tej powieści. Znajdziemy tu również takie tematy, jak śmierć i radzenie sobie po stracie bliskich osób, przemoc czy przepracowywanie w tańcu agresji i złości.

Mam wrażenie, że bardzo trudno jest opisywać historię, w której taniec odgrywa dużą rolę. Taniec bowiem jest szybki, dynamiczny, pełen emocji. Ciężko takie rzeczy przekazać słowem pisanym. O wiele łatwiej nakręcić film i wiele już takich powstało. Oglądałam je z przyjemnością, bo chociaż nie umiem tańczyć i kompletnie się na tym nie znam, lubię oglądać innych tańczących. A jeśli do tego jest jeszcze jakaś ciekawa fabuła, tym bardziej mam przyjemność z oglądania. Nawet spojrzałam sobie w sieci, jak wygląda ten cały krump i muszę przyznać, że łatwy to on nie jest. Autorka musiała zrobić porządny research w tym temacie,  ponieważ w powieści znajdziemy nie tylko nazwy poszczególnych ruchów, ale i konkretne opisy tańca oraz tytuły poszczególnych piosenek, wykorzystywanych przez krumperów.  

Na okładce przeczytamy między innymi takie słowa: "Ta książka pokazuje, że miłość może przezwyciężyć wszystko!" Zgadzam się, pokazuje, ale muszę przyznać, że sposób, w jaki dochodzimy do tej konkluzji, nie do końca przypadł mi do gustu. 
Przede wszystkim podczas lektury można odnieść wrażenie, że czytamy o dwudziestolatkach, tymczasem Dominik ma 33 lata, a Kaja 27, więc nie są to już małolaty, choć tak się czasami zachowują. Dwunastoletnia Sara okazuje się w wielu sytuacjach dojrzalsza niż jej starsza siostra! 
Możliwe, że kolejne czytelniczki book tour będą wieszały na mnie psy, ale nie mogłam się powstrzymać przed zaznaczaniem w książce czasownika, który autorka musi bardzo lubić: wycedzić. Bohaterowie cedzą słowa w każdych okolicznościach, niezależnie od nastroju, chociaż jest to czasownik zarezerwowany dla emocji negatywnych. Nie chcecie wiedzieć, ile ich naliczyłam...
Pojawia się też pewna niekonsekwencja w przypadku postaci Dominika. Według opisu jest to człowiek, który w wyniku doświadczeń z przeszłości ma problem z dotykiem. Nie toleruje go i nie pozwala się dotykać. Tymczasem okazuje się, że przechodzi mu to jak ręką odjął, kiedy poznaje Kaję. Jakoś tak trochę za szybko to poszło, w dodatku w asyście pewnej, według mnie wyolbrzymionej, sytuacji... 

Dość drewniane dialogi trochę zniechęcały, ale trafiło się kilka naprawdę zabawnych, przy których się zaśmiałam. 

A te zdrobnienia imion... No nie mogłam sobie po prostu wyobrazić tego bohatera, z dziarami, w dziwnej fryzurze i ciuchach krumpera, kiedy inni zwracali się do niego per "Domi"... Uhh...

Zakończenie zaskakuje i podnosi ciśnienie. Szkoda, że dopiero po koniec książki zaczyna się naprawdę dziać, ale ten finał ratuje całość. Wprawdzie podejrzewałam to i owo, ale nie wszystkiego domyśliłam się wcześniej. Pojawiają się odpowiedzi na pewne pytania, wyjaśniają się tajemnice, jednym słowem końcówka powieści namiesza w głowie czytelnika.  


Nie wiem, czy ją polecam. Każdy powinien zdecydować sam, czy chce ją przeczytać. Wiele zależy od tego, czego spodziewamy się po danej lekturze. Jeśli kochacie takie filmy jak "Dirty dancing", "W rytmie hip-hopu" czy "Kochaj i tańcz", to tutaj nie znajdziecie tego emocjonalnego zadziora, który sprawia, że historia łapie za serce i wyżyma je jak ręcznik tancerza mokry od potu po udanym treningu.


Długo myślałam, czy napisać swoje odczucia po lekturze i uznałam, że trudno, zaryzykuję, ponieważ uważam, że nie mogę napisać czegoś, z czym się nie zgadzam. Dlatego starałam się napisać obiektywnie o wszystkim, co przyszło mi do głowy. Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłam swoją recenzją :)


środa, 25 lipca 2018

"Róża" Agnieszka Opolska - recenzja


Jestem pod dużym wrażeniem pomysłu na fabułę, który Agnieszka Opolska zaproponowała czytelnikom w swojej powieści "Róża". Przeczytałam tę książkę w kilka godzin, bo nie mogłam się od niej oderwać! 

Główną bohaterką powieści jest Karolina, nauczycielka matematyki w liceum i żona Daniela. Kobieta przeżyła wiele trudnych chwil, jako dziecko była świadkiem pewnej tragicznej sytuacji. Najpierw straciła matkę, później ojca. Jedyną osobą, która zatroszczyła się o nią wtedy był wuj Filip, brat jej ojca. Po latach los postawił na jej drodze Daniela, z którym Karolina postanowiła się związać. Marzyła o ciepłym domu, kochającym mężu i dzieciach. Miłość jednak z czasem spowszedniała i jakoś tak zbladła, choć okazało się, że tylko dla jednego z nich... Kto zaczął szukać uczucia poza ich związkiem? Jak się to objawiało? Dlaczego pewne rozmowy wydawały się być całkiem niewinne? Co z nich ostatecznie wynikło? I kim dla tej pary jest dr Anita Dąbrowska?

Karolina kochała wuja Filipa jak ojca, dlatego wiadomość o jego ciężkiej chorobie była dla niej ogromnym ciosem. Kobieta postanowiła zrobić wszystko, co w jej mocy, by wuj wrócił do zdrowia. Na jej przykładzie widać, do czego zdolny jest człowiek dla kogoś zajmującego ważne miejsce w jego sercu. Czy jednak mężczyzna wart był poświęceń Karoliny, a właściwie Róży? Skąd w ogóle ta Róża? Czy to na pewno jedna i ta sama osoba? Co kobieta będzie robić we Francji, do której postanowiła wyjechać? Kim są Christopher i Theo? Pytań jest wiele, ale nie zdradzę nic więcej. Wszystkie odpowiedzi znajdziecie w "Róży"... Napiszę tylko tyle, że sama podczas lektury gubiłam się w domysłach, co bardzo lubię. Im więcej wątków do rozkminienia, tym lepiej!


Znajdziecie tutaj wiele ciekawych tematów. Będzie o zdradzie, oszustwach i kłamstwach, ale także o poświęceniu, zranionej miłości i pokonywaniu przeciwności losu. Poznacie również interesującą teorię filozoficzną jednego z bohaterów, a także będziecie towarzyszyć głównej bohaterce, obserwując świat powieści z zewnątrz, ale także i jej oczami. Studium ludzkiej natury w wielu odsłonach.

Książka Agnieszki Opolskiej swoim klimatem przypomina mi powieści Magdaleny Knedler. Obie autorki w podobny sposób tworzą złożonych charakterologicznie bohaterów, którzy podejmują różne decyzje, mające wpływ na ich życie i relacje międzyludzkie. Świetnie się obserwuje ciąg zdarzeń następujących po dokonywanych przez nich wyborach.   


Recenzja powstała w związku z promocją książek biorących udział w niezależnym konkursie "Brakująca Litera" 2017

poniedziałek, 16 lipca 2018

"Sukces rysowany szminką" Anita Scharmach - recenzja



Czasami wydaje nam się, że nasze życie jest idealne. Wszystko świetnie się układa, nie musimy martwić się o pieniądze, bo jest ich pod dostatkiem, a w pracy nad nami już tylko szef. Czego chcieć więcej? Może przydałby się ktoś bliski, do kogo można by się przytulić? Może przyjemnie byłoby usłyszeć dziecięcy szczebiot w pokoju obok? I może warto byłoby mieć do kogo wracać z pracy? No właśnie... Niby wszystko mamy, a jednak czegoś brakuje. 

Główna bohaterka i zarazem narratorka "Sukcesu rysowanego szminką" ma na imię Julia i lada moment skończy czterdzieści lat. Jej życie można rozpatrywać w kategoriach sukcesu. W końcu pracuje na wysokim stanowisku, ma fantastyczny apartament na trzydziestym piętrze i dwa śliczne koty, jest bajecznie bogata i może sobie pozwolić właściwie na wszystko. Do tego jeszcze jest inteligentna i piękna. Żyć, nie umierać! Jednak to pozorne szczęście, z czego kobieta zaczyna zdawać sobie sprawę. 

Relacje z rodzicami Julii można określić jako poprawne, choć z matką częściej się nie dogaduje niż zgadza. To ojciec w tej rodzinie miał zawsze więcej uczuć dla córki. Zachowanie matki zaś można określić jako fałszywe i wyrachowane. Nauczyła się po prostu grać rolę dobrej mamusi, a w rzeczywistości córki nie kocha i uważa jej poczęcie oraz narodziny za błąd, który zaważył na jej karierze. Krytykuje Julię na każdym kroku, nie dając najmniejszego wsparcia. 


Kiedy Julka dowiaduje się o śmierci dalekiej kuzynki, nie robi to na niej wielkiego wrażenia. No cóż, przyjaźniły się będąc dziećmi, razem się bawiły, ale nic poza tym. Później ich drogi się rozeszły. Teraz zaś okazuje się, że kuzynka miała córeczkę, sześcioletnią obecnie Matyldę, której grozi teraz oddanie do domu dziecka. Ojciec dziewczynki był człowiekiem niezdolnym do opieki nad córką. Członkowie rodziny w wieku sześćdziesiąt plus nie nadawali się na rodzinę zastępczą. Zostawała więc... Julia. Dla niej zaś ta wiadomość była jak grom z jasnego nieba. No bo pomyślcie sami. W jednej chwili jesteście bogami życia, wolnymi od wszelkich trosk, a w następnej dowiadujecie się, że w Waszych rękach znajduje się przyszłość małej dziewczynki, której nie widzieliście na oczy! Dla Julii był to potężny szok. Kobieta była pełna obaw, gdy podejmowała decyzję o przysposobieniu nieznajomego dziecka po tak dużej traumie.

Wątek rodziny zastępczej i droga, którą musiała przebyć Julia, by stać się opiekunem prawnym Matyldy, zostały tak skrócone i spłycone, że były ledwo zauważalne. A gdzie czas na szkolenie dla przyszłych rodziców? Rozprawy sądowe i wszystko, co z nimi związane? Trochę mi tego brakowało. Choćby wzmianki, bez rozpisywania się. A tak, mamy ekspresową rozprawę, na której Julia wygłasza płomienną i wzruszającą, lecz krótką mowę i BUM! dostaje dziecko.    

Tytułowa szminka jest wykorzystywana tutaj nie tylko w tradycyjny sposób, ale jest także łącznikiem między Julią a Matyldą. Za jej pomocą Tysia, jak zdrabniane jest imię dziewczynki, prezentuje swoje uczucia i emocje, rysując obrazki. To szminką milcząca dziewczynka rysuje serduszka dla Julii i pisze do niej wiadomości na lustrze. Fajny to był pomysł. 

Postacie są dopracowane. Każdy bohater dostał cechy charakteru wykorzystane tylko u niego. Muszę przyznać, że były momenty, w których Julia mnie wkurzała swoim snobizmem i zadartym wysoko nosem. A już notorycznie denerwowała mnie jej matka swoim beznadziejnym wprost zachowaniem. Najbardziej polubiłam zaś wuja Mańka i ojca Julii. Duży plus dla autorki za wprowadzenie do tej opowieści niepełnosprawnej bohaterki, bo nie wspomniałam jeszcze, że Matylda jest dzieckiem niedosłyszącym. Jest tylko minus w tym wątku, który nie daje mi spokoju, ale o tym później. 
Z zainteresowaniem śledziłam relacje między bohaterami. Nie wymieniłam wszystkich postaci, jakie występują w tej historii. Jeśli po nią sięgniecie, poznacie jeszcze kilka osób, które odgrywają dużą rolę w powieści. 

Z minusów... 
1. Część powieści była dla mnie raczej chaotyczna. Niektóre sceny prowadziły donikąd. Trochę za dużo w niej było bardzo dosłownych, realistycznych scen erotycznych. Ok, może to celowy zabieg, by były dodatkowe emocje, ale wydaje mi się, że skoro nie jest to typowy romans ani literatura erotyczna, to naprawdę można sobie było darować szczegóły anatomiczne...
2. Jedna ze scen sugeruje, że Matylda sypia w zausznym aparacie słuchowym. Aparat do snu się zdejmuje i czyści się go co wieczór, by dobrze działał. I szkoda, że autorka nie "pomogła" innym bohaterom nauczyć się migowego dla Matyldy. Domyślam się, że chodziło pewnie o to, żeby dziewczynka - żyjąca w środowisku osób słyszących - bazowała na ruchu ust mówiącego i tym, co i jak słyszy w nowym aparacie, ale w takiej sytuacji może lepiej byłoby nie wprowadzać migowego w ogóle? Bo tak, ta umiejętność została wykorzystana przez Tysię chyba raz i temat umarł, ponieważ nikt z jej otoczenia nie migał.  
3. Julia bardzo beztrosko zignorowała temat psychologa, u którego wizytę sugerowano dla dziewczynki. 
4. ZDROBNIENIA. Po prostu nienawidzę, kiedy bohaterowie mają rączki zamiast rąk i włoski zamiast włosów, noszą szlafroczek zamiast szlafroka, upinają koczek zamiast koka czy jedzą śniadanko zamiast śniadania.

Główne przesłanie tej historii jest jasne. Najważniejsze jest wsparcie, które może zaoferować rodzina. A relacje z bliskimi, będące istotnym elementem wspólnego życia, trzeba pielęgnować i starać się, by były jak najlepsze. 


Książkę mogłam przeczytać w ramach book tour u PrzeCzytajki - Asiu, dziękuję! :*

piątek, 13 lipca 2018

"Huśtawka" Agnieszka Lis - recenzja



"Huśtawka" to moje pierwsze spotkanie z Agnieszką Lis i jej twórczością. Jest to księga słusznych rozmiarów, ale tylko pozornie. Liczy sobie prawie 50o stron, jednak duża czcionka, spore marginesy i każdy rozdział startujący od nowej strony sprawiają, że czyta się ją bardzo szybko. Szybko nie znaczy jednak bezrefleksyjnie. Jest to bowiem historia o ogromnym ładunku emocjonalnym, którego nie da się ot, tak sobie przeczytać i odłożyć. 

Głównymi bohaterkami powieści są cztery kobiety, należące do trzech pokoleń. Najstarsza z nich to Wanda, nestorka rodu. Następnie mamy jej dwie córki, Małgorzatę i Katarzynę. Ostatnia zaś jest Joanna, córka starszej z sióstr, Małgorzaty. Każda z nich ma swoje życie i swoje problemy. Wanda jest wdową, której życie nie było usłane różami, choć początkowo zapowiadało się cudownie. Małgorzata i Katarzyna są od siebie tak różne, że aż trudno uwierzyć, iż są siostrami. Małgorzata jest porządnicka, dokładnicka i sztywna do bólu. Codziennie robi wszystko, by inni widzieli w niej ideał matki, żony, córki, pracownika naukowego i kobiety. Nie podejrzewa nawet, jak szybko ten pęd do doskonałości się na niej zemści. Katarzyna zaś to niebieski ptak i kot chadzający własnymi drogami w jednym. Jednocześnie jednak jest to kobieta na tyle trzeźwo stąpająca po ziemi, że bez problemu prowadzi świetnie prosperującą firmę. Joanna jest studentką, która nie potrafi rozgryźć samej siebie. Nadopiekuńcza matka sprząta, gotuje, pierze, nawet wybiera córce ubrania, które ta powinna danego dnia założyć. W konsekwencji dziewczyna nie potrafi sama o siebie zadbać, a co gorsza, nie wie, kim tak naprawdę jest. Wikła się w związki, z których nie jest do końca zadowolona. Odprawia ukochaną, wiąże się z ubóstwiającym ją chłopakiem, którego ona sama wcale nie kocha. Szamocze się z własnymi uczuciami i szuka drogi, którą powinna podążyć.   

Oprócz wspomnianych kobiet w powieści znalazło się również miejsce dla trzech mężczyzn, będących istotną częścią życia każdej z pań. Nie będę o nich jednak opowiadać, bo recenzja zrobiłabym się długa i pełna spojlerów. Wymienione przeze mnie postacie nie wyczerpują wachlarza bohaterów. Każda ze stworzonych przez autorkę osób jest dopracowana, pełna emocji, ma swój charakter i wygląd. Nie są to papierowe lalki, lecz ludzie z krwi i kości. Nie ukrywam, że nie wszystkie je polubiłam. Najbardziej irytowała mnie Joanna. Może dlatego, że nie rozumiałam jej podejścia do świata i do siebie samej? Z jednej strony pewnie trudno zbudować siebie, kiedy wszystko ma się podsunięte pod nos, ale przecież nie jest to niemożliwe. Myślę jednak, że ta postać taka właśnie miała być. Niestabilna i niepewna siebie. Niezdecydowana i irytująca. Dla mnie taka właśnie była. 



"Huśtawka" jest powieścią obyczajową z dużą dawką psychologii. Sporo miejsca autorka poświęciła relacjom między bohaterami. Nie zabrakło trudnych tematów skupionych między innymi wokół choroby nowotworowej, związku lesbijskiego, niechcianej ciąży czy problemów psychicznych. I to mi się w niej podobało, choć śledzenie toku myślenia niektórych postaci wyjątkowo mnie momentami mierziło. Tytuł powieści idealnie odzwierciedla podejmowane przez bohaterów decyzje, które pod wpływem różnych zdarzeń i odkrywanych stopniowo tajemnic rodzinnych zmieniały się jak w kalejdoskopie.  

Narrację autorka oddała w ręce Wandy. To ona opowiada o tym, co dzieje się w jej rodzinie. Jest narratorką wszystkowiedzącą, więc prezentuje czytelnikowi wydarzenia z kilku perspektyw. 

Punkt w ocenie urwałam za zabieg, którego kompletnie nie rozumiem. Fabuła powieści przedzielona została krótkimi rozdziałami, w których Wanda przemawia do czytelnika z jakiegoś nieokreślonego do końca miejsca. Domyśliłam się właściwie od razu, gdzie przebywa, ale nie to mnie denerwowało. Otóż, seniorka przemawiała w tych rozdziałach używając słów ze słownika wyrazów obcych na konkretną literę. Początkowo było to nawet zabawne i podziwiałam umiejętność autorki do tworzenia dialogów z tych właśnie wyrazów (bo Wandę w tym jej miejscu odwiedzały dwie osoby). Z czasem jednak stało się to nudne, ponieważ te rozdziały według mnie donikąd nie prowadziły. W połowie książki zaczęłam je zwyczajnie omijać, ponieważ główna fabuła bardzo mnie wciągnęła i te przerwy zwyczajnie przeszkadzały mi w śledzeniu akcji. Poza tym nie wszystkie te słowa można było z kontekstu zrozumieć, a nie miałam chęci odrywać się od czytania po to, by sprawdzić jakiś wyraz w słowniku. Gdybym miała ocenić osobno główną fabułę i te wtrącenia, to wątek podstawowy dostałby mocną szóstkę, a te dodatkowe rozdziały słabą jedynkę... Nie przypadło mi również do gustu wtrącanie przez autorkę w tekście głównego wątku nieużywanych na co dzień słów typu ineksprymable czy irrelewantna. No, chyba że tylko ja nie miałam zielonego pojęcia, co one znaczą. Na szczęście było takich wyrazów zaledwie kilka, więc sprawdziłam je z ciekawości, ale uważam, że użycie ich było zupełnie niepotrzebne. 



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Czwarta Strona


wtorek, 10 lipca 2018

"Rutka" Zbigniew Białas - recenzja


"Pamiętnik" Rutki Laskier, uratowany przez Stanisławę Sapińską, przeczytałam jakiś czas temu. Trudno było go zdobyć, ale od czego są biblioteki. Powieść Zbigniewa Białasa nie jest jednak wiernym odtworzeniem dziennika, lecz rekonstrukcją, którą autor stworzył na jego podstawie. Wykorzystał również wspomnienia pani Stanisławy oraz informacje od redaktora pierwszego wydania zapisków nastolatki.  

Zapiski Rutki zostały ujawnione niedawno, bo 12 lat temu. Przez ponad 60 lat przechowywała je przyjaciółka Żydówki, Stanisława Sapińska. Kiedy w końcu zdecydowała się pokazać go światu, Rutka dla wielu ludzi stała się polską Anną Frank. Autor w wywiadzie dla Dziennika Zachodniego opowiadał o tym, że jego celem było wyeksponowanie nastolatki i fragmentu jej krótkiego życia, które brutalnie przerwała śmierć w obozie koncentracyjnym. Dlatego nie znajdziemy tu historycznie pogłębionych informacji o zagładzie Żydów z Zagłębia Dąbrowskiego ani wielu informacji o życiu w getcie czy sposobach przetrwania w obozie. Rzeczywiście na pierwszym planie jest Rutka, jej życie, pierwsze miłosne rozterki, niepewność jutra, próba przetrwania w coraz trudniejszych warunkach, strach, duże smutki, małe radości, cały wachlarz nastoletnich emocji. Dziennik, który prowadziła, jest na tyle krótki, że trudno było autorowi stworzyć coś dłuższego bez konieczności dodawania fikcyjnych wydarzeń, a tego nie chciał robić. Dlatego powstała powieść kameralna, o niecałych 130 stronach.
 
Nie ma tu, spotykanych w książkach o podobnej tematyce, martyrologii, heroizmu czy patosu. Jest za to codzienność Żydów będzińskich, ich troski i kłopoty. Strach przed wywózką i łapankami. Wiązanie końca z końcem, kiedy coraz trudniej godnie żyć.

Nie wiem co mam myśleć o tej książce. Na okładce jest napisane, że to zbeletryzowana forma dziennika Rutki. Może gdybym się nie nastawiła na typową powieść, odebrałabym ją bardziej pozytywnie. Tymczasem, no cóż, trochę się wynudziłam podczas lektury. I nie ze względu na tematykę, bo książki, które opowiadają o wojnie, getcie i obozach koncentracyjnych zajmują w mojej biblioteczce sporo miejsca. Po prostu nie przypadł mi do gustu sposób narracji prowadzonej przez autora. Irytowało mnie to, że co jakiś czas z opóźnieniem orientowałam się, że dany fragment to już czyjaś wypowiedź lub przemyślenia, a nie opis. Poza tym cały tekst wydawał mi się jakiś taki bezosobowy, suchy, sztuczny i pisany na siłę...
A może było tej historii po prostu za mało?

Na koniec dodam jeszcze, że książka jest pięknie wydana. Solidna, twarda oprawa sprawia wrażenie, jakby była z materiału. Kartki są szyte, a nie sklejane, dzięki czemu z pewnością przetrwa w nienaruszonym stanie przez lata.

poniedziałek, 9 lipca 2018

"Klamki i dzwonki" Magdalena Knedler - recenzja


Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia, odzywa się do Was ktoś znajomy z przeszłości, z kim nie mieliście kontaktu od lat. I ten ktoś prosi Was o pewną przysługę. Przysługą zaś okazuje się być opieka nad dzieckiem (dwunastolatką), zostanie współwłaścicielem salonu fryzjerskiego i domu. Dziwne? Na pewno niecodzienne. Coś takiego po prostu się nie zdarza, a tymczasem Elizie właśnie się przytrafiło...

Eliza Ostaszewska to bibliotekarka i poetka. Wydała tomik wierszy (za własne, ciułane przez wiele lat, pieniądze), które dopiero co czytała podczas kameralnego spotkania autorskiego w zaprzyjaźnionym pubie. Żyła sobie bezpiecznie w swoim własnym świecie, pełnym książek i poezji, a czasem także problemów życia codziennego przejawiających się głównie brakiem pieniędzy i samotnością. I to dość spokojne, zwyczajne życie wywraca do góry nogami jeden telefon. Dzwoni nieznany jej lekarz i prosi o przybycie do szpitala. Do kogo? Do kogoś, kogo Eliza dobrze zna, choć kontakt ten urwał się kilkanaście lat temu. Dlaczego się urwał? O co chodzi? Autorka wszystko opisuje, więc nie będę tu tworzyć spojlerów :-)


Lektura kolejnej książki Magdaleny Knedler zobowiązuje, więc poczytałam o autorce w sieci. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to to, że gdybym się przy niej odezwała, natychmiast usłyszałaby, że seplenię, chociaż sama nie wiedziałam o tym fakcie długie lata :D Usłyszałaby, uchem logopedy i nauczycielki dykcji (fajny zawód!). 

Dobrze jest trochę wiedzieć o autorze, którego książki lubi się czytać. Można wtedy oprócz zgłębiania fabuły dopatrzeć się w powieści jakichś powiązań z samym pisarzem. Wtedy staje się on jakiś taki bliższy, bardziej "swój", nie uważacie? Lubię częste nawiązania autorki do malarstwa (na którym kompletnie się nie znam), filmu i muzyki (tu już jest trochę lepiej) czy literatury (tu czuję się całkiem nieźle). Nieustająco podziwiam szerokie zainteresowania pani Magdy i umiejętność opowiadania o nich w tak prosty sposób. Nie znajdziecie w tych książkach żadnych specjalistycznych czy napuszonych wywodów. Będzie za to piękny język, jasny przekaz i mnóstwo emocji. Gwarantuję.

O "Klamkach i dzwonkach" słyszałam już jakiś czas temu, kiedy odkryłam twórczość Magdaleny Knedler. Były to same pozytywne opinie, więc, tradycyjnie, podchodziłam do niej jak pies do jeża. Jednak mimo niepewności, (bo jak ktoś tak tylko chwali i chwali, to często wychodzi, że te peany były przesadzone), ciągle mi te dzwonki w głowie grały. I w końcu, na swoje szczęście, podjęłam decyzję o lekturze.

"Klamki..." to piąta powieść autorki, ale nie czytam książek Magdy Knedler w kolejności ich wydania. Przytulam te, które akurat są w moim zasięgu. Nie żałuję lektury żadnej z nich. Macie tak czasami, że czytacie książkę, bo głupio nie skończyć, jak się już zaczęło, ale żałujecie zmarnowanego na nią czasu? Tutaj takie zjawisko nie występuje. Każda powieść jest inna, wyjątkowa. Otwierając kolejną mam pewność, że czymś mnie zaskoczy, zaczaruje i wciągnie w wir zdarzeń, zanim zdążę się zorientować. Nie inaczej było i tym razem. Eliza, Helena, Oleński, Albert, Dagny, Paulina, Agata i Gabriela to kolejny zestaw bohaterów pełnych emocji. Każda z tych postaci ma swoje miejsce w powieści, wszystkie są dopracowane do tego stopnia, że można sobie łatwo wyobrazić, jak wyglądają, jak się zachowują. Majstersztyk. Co najbardziej podobało mi się w Elizie i Albercie? Cecha, którą mieli oboje. Prowadzenie wewnętrznych monologów. Chciałabym to zobaczyć! Człowiek, który gada sam ze sobą w myślach musi zabawnie wyglądać, skoro inni bohaterowie to dostrzegali i reagowali na te ich wewnętrzne dyskusje. 

Polecam, choć uprzedzam równocześnie, że to nie jest książka z serii "łatwych i przyjemnych". To historia o trudnych wyborach, śmierci i samotności, ale także o miłości, przyjaźni i cieszeniu się każdą chwilą, którą dane nam było przeżyć.    

I powiem jeszcze, że byłby z tej książki fajny film. Idę szukać kolejnej historii autorstwa Magdaleny Knedler. Chyba się uzależniłam...


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Novae res



Recenzja powstała w ramach kampanii społecznej promującej czytelnictwo #wakacjezksiążką, zorganizowanej przez 
oraz 
Klub Książki PRZECZYTAJ I PODAJ DALEJ


czwartek, 5 lipca 2018

"Internat" Izabela Degórska - recenzja



"Pożerasz książki? Uważaj! Ta książka może pożreć ciebie!"


I jak tu nie sięgnąć po książkę z takim opisem? Jasne, miałam obawy, że to chwyt marketingowy mający na celu wyłapanie takich maniaków jak ja, ale postanowiłam zaryzykować. 

Lubię książki z tajemnicą, trochę upiorne, ale nie w sensie krwawej jatki, tylko takiego wewnętrznego niepokoju, który wyziera zza rogu. Wiecie o co mi chodzi? :) Tutaj już okładka obiecuje to, co tygryski lubią najbardziej. A z każdą kolejną kartką przekonywałam się, że to był świetny wybór.

Bohaterka powieści, Wiktoria, studiuje socjologię i właśnie pracuje nad swoją pracą magisterską. Jej tematem jest nietypowe zjawisko, fascynacja młodych dziewcząt pewną powieścią, pochodzącą sprzed wielu lat. Jej czytelniczki tworzą swego rodzaju subkulturę, w ramach której spotykają się, rozmawiają o fabule i postaciach, przebierają się w stroje z czasów opisywanych w książce, aktywnie działają w mediach społecznościowych. Wiktorię tak zainteresował ten ruch, że postanowiła o nim właśnie pisać pracę magisterską. Ale jak tu pisać o powieści, której się nie zna? Wiktoria wypożycza więc uwielbianą przez rzesze nastolatek powieść w bibliotece. Niestety, książka dostępna jest tylko w czytelni i jest tak cenna, że można ją przeglądać jedynie w rękawiczkach, pod czujnym okiem bibliotekarki. Wika jednak wścieka się na głupią zasadę białych rękawiczek i, wykorzystując nieuwagę bibliotekarki, zdejmuje je. Kiedy jednak dotyka "Internatu", dzieje się coś niezwykłego. Nagle kobieta orientuje się, że nie znajduje się już w bibliotece... Gdzie zatem wylądowała? W... internacie. Okazuje się, że "zasiedliła" ciało jednej z uczennic, Anny Wolf, a wokół szkoły z internatem rozciąga się bariera, która nie pozwala nikomu wyjść poza jej teren. O powrocie do realnego świata w ogóle nie ma mowy. Wiktoria - Anna poznaje zatem ten nowy, bardzo okrojony świat i próbuje znaleźć sposób wydostania się z upiornego internatu. 
Jak w tym czasie funkcjonuje ciało kobiety w realnym świecie? Kto wykorzysta okazję, by przeniknąć z internatu do rzeczywistego świata? Kto ruszy na pomoc Wiktorii i czy zdoła ją uratować? Kim lub czym są "pustaki"? Czy uwięzione w internacie dusze zdążą wydostać się przed chwilą, w której szkoła zniknie, by pojawić się znów, uwięziona w pętli czasu, w kolejnym roku szkolnym? 

Na te i wiele innych pytań znajdziecie odpowiedź w powieści. Gwarantuję, że nie będzie się nudzić, bo akcja jest wartka, a dialogi dynamiczne i zabawne. Świetnie obserwuje się przemyślenia bohaterki związane z funkcjonowaniem w powieści. Bardzo podobały mi się różne drobiazgi tworzące klimat, choćby spostrzeżenia Wiktorii dotyczące życia według poszczególnych rozdziałów. W internacie bowiem mogło się wydarzyć tylko to, co było opisane w książce. Jeśli zaś ciąg zdarzeń odbiegał znacznie od fabuły książkowej (co zdarzało się, kiedy tylko Wiktoria wkraczała do akcji), niektóre postacie zawieszały się lub zapętlały, w kółko powtarzając te same sekwencje ruchów. 


Autorka pisze lekkim i prostym językiem, więc historię pochłania się bardzo szybko. Niestety trafiają się literówki i zeżarte litery, ale nie jest tego dużo, więc nie przeszkadza w lekturze. Jest też kilka wulgaryzmów (uprzedzam na wypadek, gdyby ktoś chciał podrzucić tę książkę do czytania młodszej młodzieży), ale użytych dla podkreślenia wagi sceny czy uwydatnienia emocji targających danym bohaterem ;) 

Posłuchajcie trzech fragmentów książki:




Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Novae Res