Strony

poniedziałek, 16 lipca 2018

"Sukces rysowany szminką" Anita Scharmach - recenzja



Czasami wydaje nam się, że nasze życie jest idealne. Wszystko świetnie się układa, nie musimy martwić się o pieniądze, bo jest ich pod dostatkiem, a w pracy nad nami już tylko szef. Czego chcieć więcej? Może przydałby się ktoś bliski, do kogo można by się przytulić? Może przyjemnie byłoby usłyszeć dziecięcy szczebiot w pokoju obok? I może warto byłoby mieć do kogo wracać z pracy? No właśnie... Niby wszystko mamy, a jednak czegoś brakuje. 

Główna bohaterka i zarazem narratorka "Sukcesu rysowanego szminką" ma na imię Julia i lada moment skończy czterdzieści lat. Jej życie można rozpatrywać w kategoriach sukcesu. W końcu pracuje na wysokim stanowisku, ma fantastyczny apartament na trzydziestym piętrze i dwa śliczne koty, jest bajecznie bogata i może sobie pozwolić właściwie na wszystko. Do tego jeszcze jest inteligentna i piękna. Żyć, nie umierać! Jednak to pozorne szczęście, z czego kobieta zaczyna zdawać sobie sprawę. 

Relacje z rodzicami Julii można określić jako poprawne, choć z matką częściej się nie dogaduje niż zgadza. To ojciec w tej rodzinie miał zawsze więcej uczuć dla córki. Zachowanie matki zaś można określić jako fałszywe i wyrachowane. Nauczyła się po prostu grać rolę dobrej mamusi, a w rzeczywistości córki nie kocha i uważa jej poczęcie oraz narodziny za błąd, który zaważył na jej karierze. Krytykuje Julię na każdym kroku, nie dając najmniejszego wsparcia. 


Kiedy Julka dowiaduje się o śmierci dalekiej kuzynki, nie robi to na niej wielkiego wrażenia. No cóż, przyjaźniły się będąc dziećmi, razem się bawiły, ale nic poza tym. Później ich drogi się rozeszły. Teraz zaś okazuje się, że kuzynka miała córeczkę, sześcioletnią obecnie Matyldę, której grozi teraz oddanie do domu dziecka. Ojciec dziewczynki był człowiekiem niezdolnym do opieki nad córką. Członkowie rodziny w wieku sześćdziesiąt plus nie nadawali się na rodzinę zastępczą. Zostawała więc... Julia. Dla niej zaś ta wiadomość była jak grom z jasnego nieba. No bo pomyślcie sami. W jednej chwili jesteście bogami życia, wolnymi od wszelkich trosk, a w następnej dowiadujecie się, że w Waszych rękach znajduje się przyszłość małej dziewczynki, której nie widzieliście na oczy! Dla Julii był to potężny szok. Kobieta była pełna obaw, gdy podejmowała decyzję o przysposobieniu nieznajomego dziecka po tak dużej traumie.

Wątek rodziny zastępczej i droga, którą musiała przebyć Julia, by stać się opiekunem prawnym Matyldy, zostały tak skrócone i spłycone, że były ledwo zauważalne. A gdzie czas na szkolenie dla przyszłych rodziców? Rozprawy sądowe i wszystko, co z nimi związane? Trochę mi tego brakowało. Choćby wzmianki, bez rozpisywania się. A tak, mamy ekspresową rozprawę, na której Julia wygłasza płomienną i wzruszającą, lecz krótką mowę i BUM! dostaje dziecko.    

Tytułowa szminka jest wykorzystywana tutaj nie tylko w tradycyjny sposób, ale jest także łącznikiem między Julią a Matyldą. Za jej pomocą Tysia, jak zdrabniane jest imię dziewczynki, prezentuje swoje uczucia i emocje, rysując obrazki. To szminką milcząca dziewczynka rysuje serduszka dla Julii i pisze do niej wiadomości na lustrze. Fajny to był pomysł. 

Postacie są dopracowane. Każdy bohater dostał cechy charakteru wykorzystane tylko u niego. Muszę przyznać, że były momenty, w których Julia mnie wkurzała swoim snobizmem i zadartym wysoko nosem. A już notorycznie denerwowała mnie jej matka swoim beznadziejnym wprost zachowaniem. Najbardziej polubiłam zaś wuja Mańka i ojca Julii. Duży plus dla autorki za wprowadzenie do tej opowieści niepełnosprawnej bohaterki, bo nie wspomniałam jeszcze, że Matylda jest dzieckiem niedosłyszącym. Jest tylko minus w tym wątku, który nie daje mi spokoju, ale o tym później. 
Z zainteresowaniem śledziłam relacje między bohaterami. Nie wymieniłam wszystkich postaci, jakie występują w tej historii. Jeśli po nią sięgniecie, poznacie jeszcze kilka osób, które odgrywają dużą rolę w powieści. 

Z minusów... 
1. Część powieści była dla mnie raczej chaotyczna. Niektóre sceny prowadziły donikąd. Trochę za dużo w niej było bardzo dosłownych, realistycznych scen erotycznych. Ok, może to celowy zabieg, by były dodatkowe emocje, ale wydaje mi się, że skoro nie jest to typowy romans ani literatura erotyczna, to naprawdę można sobie było darować szczegóły anatomiczne...
2. Jedna ze scen sugeruje, że Matylda sypia w zausznym aparacie słuchowym. Aparat do snu się zdejmuje i czyści się go co wieczór, by dobrze działał. I szkoda, że autorka nie "pomogła" innym bohaterom nauczyć się migowego dla Matyldy. Domyślam się, że chodziło pewnie o to, żeby dziewczynka - żyjąca w środowisku osób słyszących - bazowała na ruchu ust mówiącego i tym, co i jak słyszy w nowym aparacie, ale w takiej sytuacji może lepiej byłoby nie wprowadzać migowego w ogóle? Bo tak, ta umiejętność została wykorzystana przez Tysię chyba raz i temat umarł, ponieważ nikt z jej otoczenia nie migał.  
3. Julia bardzo beztrosko zignorowała temat psychologa, u którego wizytę sugerowano dla dziewczynki. 
4. ZDROBNIENIA. Po prostu nienawidzę, kiedy bohaterowie mają rączki zamiast rąk i włoski zamiast włosów, noszą szlafroczek zamiast szlafroka, upinają koczek zamiast koka czy jedzą śniadanko zamiast śniadania.

Główne przesłanie tej historii jest jasne. Najważniejsze jest wsparcie, które może zaoferować rodzina. A relacje z bliskimi, będące istotnym elementem wspólnego życia, trzeba pielęgnować i starać się, by były jak najlepsze. 


Książkę mogłam przeczytać w ramach book tour u PrzeCzytajki - Asiu, dziękuję! :*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny, zapraszam częściej i pozdrawiam :-)