czwartek, 28 września 2017

"Miedzianka. Historia znikania" Filip Springer - recenzja

Tytuł: "Miedzianka. Historia znikania"
Autor: Filip Springer
Gatunek: reportaż, literatura faktu
Liczba stron: 272
Wydawnictwo: Czarne


Skojarzynki:
miasteczko * kopalnie * wydobycie * browar * ludzie * wspomnienia

Książką, a dokładniej historią Miedzianki, zainteresował się mój mąż, więc ją nabyliśmy i dzięki temu mogłam przeczytać swój pierwszy w życiu reportaż. Czy mi się podobał? Czy mnie zainteresował? Mam mieszane uczucia. Myślę, że spodziewałam się czegoś innego, ale nie potrafię określić czego. Tylko nie mówcie, że zupełnie, jak typowa kobieta :D Po prostu nie czytałam do tej pory reportaży, więc trudno mi zdecydować, czy o to mi chodziło, kiedy brałam do ręki tę konkretną książkę. 


Pierwszym moim skojarzeniem z określeniem Miedzianki jako "miasteczko, którego nie ma" było Borne Sulinowo, współcześnie wprawdzie istniejące, ale kiedyś go na mapie nie było. O Bornem powstały dwie książki, napisane przez jego mieszkankę, panią Mirosławę Łuczak. Nie był to reportaż, lecz wspomnienia, pełne emocji i całkowicie subiektywne. W przypadku "Miedzianki" jest to opowieść o miejscu i ludziach, którzy je tworzyli, napisana na podstawie zebranych przez autora informacji i dostępnych wspomnień. 
Z tej myśli wyszło drugie skojarzenie. Kiedy zostało mi kilkanaście stron, doszłam do wniosku, że jest to wersja książkowa bardzo podobna w klimacie do dwóch programów telewizyjnych. Najpierw historycznego stylu Bogusława Wołoszańskiego, a następnie, kiedy autor zaczyna opisywać ludzi i ich losy, to zupełnie, jakbym słyszała panią Elżbietę Jaworowicz. 


Lubię czytać historie ludzi, poznawać ich radości i smutki, śledzić losy. Jeśli dodatkowo mogę ich obserwować na tle różnych wydarzeń historycznych, przyjemność lektury jest pełniejsza.

Brakowało mi w tej publikacji zdjęć. Może to dlatego, że w dużej mierze jestem wzrokowcem, więc lubię widzieć, o czym czytam, nie tylko w wyobraźni. Tymczasem tutaj zdjęć jak na lekarstwo, zaledwie kilka. 

Nie potrafię ocenić, czy to dobry reportaż, bo nie mam porównania w tym temacie, ale czytało mi się go dobrze. Widać, że autor dobrze się przygotował, by zrelacjonować czytelnikom dzieje Miedzianki na przestrzeni lat. Szkoda, że tak piękne miasteczko, z taką historią, po prostu zniknęło...

środa, 27 września 2017

"Naga prawda o Seksmisji" Juliusz Machulski - recenzja

Tytuł: "Naga prawda o Seksmisji"
Autor: Juliusz Machulski
Rozmawia: Janusz Szczerba
Gatunek: wywiad, scenariusz
Liczba stron: 253
Wydawnictwo: W.A.B.

Skojarzynki:
film * wywiad * ciekawostki * fotosy



"No wiesz! Nasza cywilizacja zawaliła się w gruzy, a tobie tylko dupy w głowie!"

"Albert: No choćby Kopernik!
Kobieta 1: To kłamstwo! Kopernik była kobietą!
Albert: Einstein?
Kobieta 2: Też była kobietą!
Maks: A może Curie-Skłodowska też?!
Albert: To akurat nie najlepszy przykład…
Maks: A bo mnie zmyliły!"


Książka dla fanów filmu Juliusza Machulskiego składa się z trzech części: wywiadu Janusza Szczerby z Juliuszem Machulskim, pełnej wersji scenariusza filmu oraz z króciutkiego podsumowania, którym są wybrane recenzje filmu. 



Muszę przyznać, że z ogromnym zainteresowaniem zabrałam się za wywiad i trochę mi było szkoda, że jest taki krótki! Miałabym jeszcze wiele pytań do reżysera. Pytań związanych z aktorami, ale także z pomysłami, scenografią, kostiumami. Poza tym byłoby wprost idealnie, gdyby w tej rozmowie uczestniczyli również sami aktorzy. Jestem przekonana, że mieliby do opowiedzenia mnóstwo ciekawych historii czy przytoczenia żartów i śmiesznych sytuacji z planu.
Dopełnieniem  są fotosy, ale również tych ilustracji było mi zdecydowanie za mało. Z drugiej strony,  aby zadowolić fanów tego filmu, książka o nim musiałaby być raczej Encyklopedią Seksmisji.



Kiedy w telewizji trafiam na kolejną powtórkę, chętnie ją oglądam, razem z aktorami wypowiadając moje ulubione kwestie. W związku z tym ciekawie czytało mi się oryginalny scenariusz, który porównywałam z tekstami zapamiętanymi z telewizji. 

Jestem fanką "Seksmisji", dialogów, aktorów i w ogóle całego klimatu tego filmu. Jednak moją filmową miłością jest dwupak "Vabanków". Ciekawe, czy jest książka opowiadająca o ich powstaniu? :-)





poniedziałek, 25 września 2017

"Dynastia Miziołków" Joanna Olech - recenzja

Tytuł: "Dynastia Miziołków"
Autor: Joanna Olech
Gatunek: literatura dziecięca
Liczba stron: 135
Wydawnictwo: Literatura

Skojarzynki:
rodzina * śmieszne sytuacje * dziennik * zapiski * codzienne życie * szkoła * koledzy


Jakiś czas temu, na pewnym fanpejdżu na FB, gdzie prowadząca wrzuca posty do społeczności, głównie matek, a one odpowiadają w komentarzach, trafiłam na dyskusję na temat "Dynastii Miziołków". Pisano, że fantastycznie, że to jest lektura szkolna, bo cudowna, świetna i w ogóle przezabawna, aż trafiłam na jeden wpis, który zmotywował mnie do zaopatrzenia się w tę pozycję i sprawdzenia, czy książka ta jest świetna, czy raczej "beznadziejna, a bohaterowie koszmarni". Mam więc swoją "Dynastię Miziołków", już przeczytaną. I wiem, że nikomu jej nie oddam, bo jest genialna!



Bohaterowie to pewna rodzina, której perypetie opisuje w swoim dzienniku najstarszy z rodzeństwa, Miziołek. Oprócz niego są jeszcze dwie dziewczynki, Kaszydło i Mały Potwór, a także, rzecz jasna, rodzice - Mamiszon i Papiszon. Cały ten zestaw jest zdrowo pozajączkowany i chyba im z tym dobrze! 

"Zarazek przylał na przerwie bez powodu jakiemuś krasnalowi z trzeciej. Wezwany przez panią Barszcz tłumaczył się, że on wchodzi w trudny wiek dojrzewania i ma "zaburzoną gospodarkę hormonalną". Rany! Gdzie on to przeczytał? Jak pani Barszcz usłyszała o tej gospodarce, to obiecała Zarazkowi, że mu ją zaburzy jeszcze bardziej, jeżeli w poniedziałek nie przyjdzie z rodzicami."



Przygody, które przeżywa Miziołek wraz z kolegami są niby codzienne i zwyczajne, ale opisane tak zabawnym językiem, że nie sposób się nie śmiać podczas lektury. Spojrzenie na świat, które serwuje nam autor dziennika sprawia, że humor automatycznie się poprawia już po kilku zdaniach.

"Klasówka z biologii. (...) Fifa, który zna się na zoologii tak jak ja na fizyce kwantowej, napisał: "Królik rozmnaża się tak samo, jak człowiek, tylko szybciej"..."

"Moim zdaniem Piroman ma temperament naukowca. Gdyby go nie wyrzucili z kółka chemicznego, byłby z niego drugi Mendelejew. No i co z tego, że obrus spłonął? trzeba czasem złożyć ofiarę na ołtarzu nauki."

"Nie pojechaliśmy na działkę, bo leje. Obiad zjedliśmy u dziadków. Babcia żyje w przekonaniu, że my w ogóle nie jadamy i tylko jej niedzielne obiady ratują nas od śmierci głodowej."

"Papiszon pierwszy raz w życiu wygrał ze swoim komputerem w szachy. Kazał mówić do siebie "mistrzu" i dał do zrozumienia, że oczekuje wiwatów i oklasków."

W książce znajdziecie te i wiele innych historii w tym stylu. Polecam!



sobota, 23 września 2017

"Password" Mirjam Mous - recenzja

Tytuł: "Password"
Autor: Mirjam Mous
Gatunek: literatura młodzieżowa
Liczba stron: 327
Wydawnictwo: Dreams

Skojarzynki:
przyjaźń * porwanie * zmiana * poszukiwania * odwaga

Mirjam Mous to nieznana mi dotąd autorka, ale spodobała mi się okładka tej książki, szczególnie te wpatrując e się we mnie oczy. Trafiłam na nią w hipermarkecie, gdzie wyglądała ze stosu innych powieści. Pomyślałam sobie, że czemu nie miałabym dla odmiany poczytać czegoś lekkiego, młodzieżowego? I... wsiąkłam od pierwszych stron. Duża czcionka i krótkie rozdziały zdecydowanie przyspieszyły lekturę, która zajęła mi zaledwie kilka godzin. 

Mick to dość nieśmiały i cichy chłopak z nadwagą, jakich wielu w szkołach całego świata. I tak, jak wielu z nich, jest szykanowany przez wielu uczniów chodzących do tej samej szkoły. Ucieka, kryje się, unika konfrontacji, co bardzo go wyczerpuje i sprawia, że marzy każdego dnia o tym, by jak najszybciej wyjść ze szkoły. Pewnego dnia jednak wszystko się zmienia. Do jego klasy dołącza nowy uczeń, Jerro. Szybko stają się najlepszymi przyjaciółmi. Dla Micka to totalna nowość i cudowna odmiana jakości życia. Spędza czas z przyjacielem, świetnie się rozumieją, nie kłócą się, nie obrażają na siebie. Po prostu sielanka, ale do czasu...


Rodzice Jerro to bardzo bogaci ludzie, a jego ojciec jest właścicielem znanej firmy produkującej gry komputerowe. To nie robi na Micku żadnego wrażenia. Traktuje Jerro jak zwykłego chłopaka, z którym żartuje, rozmawia o ukochanych przez przyjaciela komiksach i usiłuje go przekonać do filmów science-fiction. Wszystko zmienia się, kiedy Mick znajduje Jerro nieprzytomnego w jego pokoju. Przerażony woła Kasię, polską (!) pomoc domową, która wzywa karetkę i Jerro zostaje odwieziony do szpitala. Sprawy się komplikują, kiedy Mick pędzi na złamanie karku rowerem za karetką, wpada do szpitala i... dowiaduje się, że nie ma tam pacjenta o takim nazwisku. Zdezorientowany wraca do domu, gdzie dowiaduje się, że przyjaciel jednak jest w szpitalu i już czuje się lepiej. Kiedy odwiedza go następnego dnia, chłopak zachowuje się inaczej niż zwykle, ale Mick zrzuca to na karb złego samopoczucia po zatruciu pokarmowym, któremu uległ. Z każdym dniem jest jednak gorzej. Jerro zachowuje się dziwnie, jakby... nie był sobą. Ale, w takim razie kim? Mick obserwuje go i analizuje wszystkie wypowiedzi i sytuacje. Jerro zaczyna go wyśmiewać, nie pamięta różnych ich wspólnych wspomnień lub nagle nie wie, gdzie w szkole są toalety. Mick postanawia sprawdzić go na swój sposób. Kiedy Jerro nie przechodzi pozytywnie próby z tajemnym hasłem, które ustalili przyjaciele, by mieć pewność, że obaj są sobą, a nie podmienionymi kosmitami, Mick zasypuje go szczegółowymi pytaniami o komiksy. Tym razem Jerro odpowiada bezbłędnie. Co się dzieje? Dlaczego karetka, która zabrała Jerro, miała inną tablicę rejestracyjną niż ta, którą Mick oglądał w szpitalu? Gdzie nieprzytomny chłopak przebywał, zanim dowieziono go do szpitala? Kim jest Stefan i dlaczego jest łudząco podobny do Jerro? Czy w sprawę zamieszani są kosmici? Kto uwierzy Mickowi w tak nieprawdopodobną historię?! 


Akcja jest wartka i wciąga od pierwszych stron. Nagłowiłam się trochę, nakombinowałam i zanim dotarłam do końca, wymyśliłam kilka wersji fabuły i zakończenia, od najbardziej kosmicznych, prosto z filmu science-fiction, po zwyczajne, związane z grubą kasą i współczesnym światem. Którą wersję wybrała autorka? Przekonajcie się sami. 

"Patrz mi w oczy. Moje życie z Zespołem Aspergera" John Elder Robison - recenzja

Tytuł: "Patrz mi w oczy. Moje życie z Zespołem Aspergera"
Autor: John Elder Robison
Gatunek: autobiografia
Liczba stron: 302
Wydawnictwo: Linia
Seria: Biała Plama


Skojarzynki:
Asperger * objawy * życie * analiza * relacje międzyludzkie * trudności

"Mogę uchodzić za ekscentryka, ale nie chcę być dziwny."

"Niezgłębioną tajemnicą pozostaje dla mnie, skąd normalni ludzie wiedzą, jakie pytanie trzeba zadać."

Jako surdopedagog i terapeuta pedagogiczny interesuję się biografiami i autobiografiami osób, które opisują sposoby funkcjonowania w świecie zdominowanym przez ludzi zdrowych i często zupełnie nieświadomych tego, co może się dziać w głowie innego człowieka. 



Przede wszystkim zaskoczyła mnie ta kompletnie inna perspektywa. Do tej pory czytałam książki o osobach chorych, a nie pisane przez nie. Tym razem było zupełnie inaczej, bo nagle znalazłam się w samym środku wydarzeń, dosłownie w głowie Johna, który opisywał swoje zmagania ze światem, zanim dowiedział się, co mu dolega, a właściwie - dlaczego  po prostu jest inny niż jego koledzy w szkole, sąsiedzi czy rodzina. Przeżył szykany, wyśmiewanie i wiele innych wrogich zachowań. Metodą prób i błędów uczył się relacji międzyludzkich. Nie muszę chyba dodawać, że nie szło mu to najlepiej, ponieważ nikt nie wiedział, dlaczego tak dziwnie się zachowuje, tym bardziej on sam nie miał pojęcia, CO robi źle i skąd ma wiedzieć, JAK powinien się zachowywać, by być akceptowanym przez otoczenie. 



Nie miałam pojęcia, że można analizować każde zachowanie człowieka tak drobiazgowo, jak robił to John, by nauczyć się podobnie reagować na różne próby kontaktu. Przygotowywanie się do rozmów, wymyślanie społecznie akceptowalnych odpowiedzi, rozkładanie na czynniki, na chłodno zasłyszanych dialogów i zastanawianie się, jakie emocje mogli odczuwać rozmawiający ludzie. Naprawdę niesamowite przeżycie, czytać to wszystko od strony autora i obserwować jego tok myślenia. 




Życie Johna to splot różnych zdarzeń, od trudnego dzieciństwa z szalonymi rodzicami, przez rzucenie szkoły i imanie się różnych prac, by przetrwać, aż do wyjścia na prostą. Warto poznać jego losy, a przede wszystkim wczuć się w aspergerowca (aspergerianina), który nie ma pojęcia o tym, co mu dolega i na różne sposoby sam próbuje zrozumieć otaczający go świat. Polecam, świetna lektura.



sobota, 9 września 2017

"Bad mommy. Zła mama" Tarryn Fisher - recenzja

Tytuł: "Bad mommy. Zła mama"
Autor: Tarryn Fisher
Gatunek: thriller psychologiczny
Liczba stron: 320
Wydawnictwo: Sine Qua Non


Skojarzynki:
stalking * sąsiadka * obsesja * urojenia * terapia * manipulacja



"Nie robię nic złego.
To ona robi coś złego."


Zastanawialiście się kiedyś, jak by to było, gdyby ktoś uporczywie robił to co Wy, kupował te same meble, wybierał te same ubrania i kosmetyki, przeglądał Waszą pocztę, aż okazałoby się, że niepostrzeżenie wszedł do Waszego życia i nie chce go opuścić? Trochę przerażające, prawda?

Troje dorosłych i jedno dziecko - to główni bohaterowie tej historii. Oprócz Fig, Jolene, Dariusa i Mercy Moon są również postaci poboczne, które uzupełniają fabułę - George (mąż Fig), Ryan (kolega Jolene) i przyjaciele rodziny Avery'ch.

Książka składa się z trzech części. W każdej z nich narrację przejmuje kto inny. W pierwszej obserwujemy sytuację oczami Fig, która za radą medium, po śmierci wyczekiwanego dziecka, wmówiła sobie, że właśnie odnalazła jego duszę w pewnej ślicznej dziewczynce. Obserwowała przez wiele godzin małą oraz jej matkę, złą matkę, według opinii Fig. O swoich działaniach opowiadała terapeutce, jednak były to trudne rozmowy. Nie miała pojęcia, dlaczego terapeutka uważała ją za paranoiczkę... 

"- Właściwie to nie mam obsesji na ich punkcie.
- Nie?
- Nie. - Dlaczego mój głos brzmiał w ten sposób? Dotknęłam gardła i chrząknęłam. - Interesują mnie, to prawda. Ale nie jestem... szalona."

W dniu postawienia diagnozy przez dr Matthews (osobowość paranoiczna) Fig zrezygnowała z terapii. Skupiła się na nowym celu - odzyskaniu swojej utraconej dwa lata, dwa miesiące i siedem dni wcześniej córeczki. Obserwacja zaowocowała decyzją o przeprowadzce. Fig kupiła dom sąsiadujący z działką Avery'ch. Jako nowa sąsiadka mogła bez przeszkód interesować się mieszkańcami okolicznych domów. Skupiła się na tym jednym. Krok po kroku zbliżała się do nowych znajomych, a wkrótce przyjaciół. Pragnęła zajmować się malutką Mercy, z którą miała świetny kontakt (w końcu mieszkała w niej dusza jej dziecka, prawda?), poznać wszystkie sekrety Jolene i jej męża (Jo kompletnie nie rozumie Dariusa i jest dla niego taka niedobra...)... zaraz, zaraz, czy ktoś tu przypadkiem nie chce przejąć czyjegoś życia?
W krótkim czasie Fig świetnie czuła się w domu sąsiadów i przebywała tam dłużej niż w swoim własnym. Spostrzeżenia na temat dziwnych zachowań Fig, czynione przez przyjaciółki Jolene lub Dariusa, jakoś nie przemawiały do Jo. Ona po prostu kochała ludzi i chciała im pomagać, wspierać ich. A Fig była taka bezbronna, miała myśli samobójcze i nie poszczęściło jej się w małżeństwie... Jak tu jej nie pomóc? Związek Jolene i Dariusa był idealny, kochali się nad życie, wspierali i uzupełniali. Jednak czy na pewno? Fig była przekonana, że wręcz przeciwnie... 

W drugiej części patrzymy oczami Dariusa, który pracuje jako psycholog i codziennie musi borykać się z problemami innych ludzi, w szczególności zagubionych i depresyjnych kobiet. Właściwie TYLKO kobiet... Część trzecia natomiast należy do jego żony, Jolene, która zarabia na życie jako pisarka. Nie da się ukryć, że w pewnym momencie Jo znalazła się między młotem a kowadłem. Jej ufne i, co tu kryć, naiwne spojrzenie na ludzi zaczęło wreszcie zanikać. Czy jednak wyjdzie jej na dobre zderzenie z brutalną rzeczywistością? Kim jest Ryan, kolega ze szkoły Jolene? Co Darius ukrywa w swoim telefonie i dlaczego śledzi żonę przeglądając po kryjomu jej smsy? Kto kogo obserwuje? Kto tu zwariował, a kto został przy zdrowych zmysłach? Musicie przekonać się sami, bo ja Wam nie zdradzę. 

Wykorzystanie narracji kolejno z punktu widzenia wszystkich głównych bohaterów było świetnym pomysłem. Możliwość patrzenia oczami trzech postaci pogłębiła fabułę, której układające się powoli elementy naprawdę dały mi do myślenia. 
Powieść bardzo mnie wciągnęła, przeczytałam ją w kilka godzin. Jedyne, co mnie irytowało, to powtarzające się zbyt często słowa "psychopata" i "socjopata" oraz używanie formy "mi" tam, gdzie powinna wystąpić forma "mnie". Ale to nie odebrało mi przyjemności śledzenia akcji. Polecam gorąco!

środa, 6 września 2017

"Ślady" Janusz L. Wiśniewski - recenzja

Tytuł: "Ślady"
Autor: Janusz L. Wiśniewski
Gatunek: literatura współczesna
Liczba stron: 96
Wydawnictwo: Literackie

Skojarzynki:
życie * ludzkie pragnienia * emocje * smutek


Pamiętam, że jakiś czas temu, po lekturze pierwszej książki Janusza L. Wiśniewskiego, niesamowicie się zdziwiłam, że skończył takie ścisłe studia, a potrafi pięknie pisać o najtrudniejszych sprawach, o uczuciach, emocjach, kobietach... Dopiero po lekturze "Arytmii uczuć" trochę lepiej zrozumiałam ten fenomen, ale i tak nie do końca. W każdym razie, choć książeczka jest bardzo niepozorna, gwarantuję zaskoczenie...





Szesnaście opowiadań, które składają się na "Ślady", zostało wydrukowanych w czasopiśmie Pani w latach 2012 - 2014. Są to teksty, które najlepiej czytać powoli, nie wszystkie za jednym zamachem. Dominuje w nich smutek i nostalgia.
Każda historia sprawia, że zatrzymujemy się nad nią na chwilę, dłuższą lub krótszą. Taką, która pozwoli przemyśleć, zgłębić to, co ukrywa... Rozstania, rozczarowania, żal czy zawód - uczucia, które spotykają każdego człowieka i potrafią rozgościć się w jego życiu.

Nie jest to lektura na poprawę humoru, a raczej na chwile, kiedy smutna książka nas nie zdołuje. 


Zamyślenia wyłowione podczas lektury:


"Świat się ostatnio całkowicie wyjaławia, powoli, ale
skutecznie wynaradawia, rozmywa lub zaciera granice, skleja ze sobą w abstrakcyjne kolaże przeróżne kultury, wprowadza chwilowe mody, rozprzestrzenia memy. I depcze przy tym - bez skrupułów - tradycje." 

wtorek, 5 września 2017

"Pięć minut" Iga Wiśniewska - recenzja

Tytuł: "Pięć minut"
Autor: Iga Wiśniewska
Gatunek: literatura młodzieżowa
Liczba stron: 176
Wydawnictwo: Lucky

Skojarzynki:
cierpienie * samotność * emocje * braciszek * dramat 


"...czas nie leczy ran - on tylko przyzwyczaja do bólu."


Zdarza Wam się kupić niepozorny dodatek do innych literackich zakupów, który okazuje się być świetną powieścią? U mnie już kolejny raz tak właśnie się stało, dzięki czemu mogłam przeczytać "Pięć minut" Igi Wiśniewskiej.



"Pięć minut" to powieść młodzieżowa, której bohaterką jest siedemnastoletnia Diana, zwykła nastolatka, dźwigająca jednak na barkach ogromne brzemię. Poznajemy ją w chwili, kiedy rozpoczyna pisanie pamiętnika. To dla niej trudne, bo nie jest dobra w dzieleniu się z innymi tym, co czuje. No, chyba że chodzi o jej ukochanego psa, Aresa. Jemu może powierzyć absolutnie wszystko. Jednak dzięki temu, że się przemogła, poznajemy historię jej życia... 


Jedenastoletnia dziewczynka powinna być pod opieką rodziców. Powinna, ale nie zawsze tak jest. W przypadku Diany właśnie tak się stało, że ta opieka gdzieś się zagubiła. W efekcie dziewczynka wracała ze szkoły do pustego domu, w którym znajdowała karteczki od rodziców, świetnego kardiologa i doskonałej pielęgniarki. Ciągłe dyżury, operacje i ratowanie życia ludziom sprawiło, że rodzice bardzo wcześnie zaczęli traktować Dianę jako samowystarczalnego członka rodziny. Tymczasem dziewczynce coraz bardziej brakowało uczucia, przytulenia, rozmowy, kontaktu, obecności rodziców. W chwilach, gdy byli w domu, zadawali zdawkowe pytania o szkołę i kolegów, ale żyli swoim życiem. Pewnego dnia Diana postawiła sprawę jasno - zapragnęła mieć psa. Rodzice uważali, że to zbyt duża odpowiedzialność, że psem trzeba się zajmować i spędzać z nim czas. Dziewczynce właśnie o to chodziło. Żeby wreszcie ktoś cieszył się na jej widok, kochał ją bezwarunkowo i czekał na nią, gdy wraca ze szkoły. Postawiła sprawę na ostrzu noża i wygrała. W jej życiu pojawiła się malutka kuleczka, która wyrosła wkrótce na ogromnego owczarka niemieckiego. 

W życiu Diany była również przyjaciółka od serca, Alicja Busz, a rodzina Ali była prawie rodziną dla Diany. Pani Busz od zawsze opiekowała się dziewczynką, kiedy zachodziła taka potrzeba i to ona często była jej bliższa niż mama czy tata. 

Świat Diany zmienił się diametralnie nie tylko wtedy, gdy dostała wymarzonego psa. Wszystko odwróciło się do góry nogami, kiedy na świat przyszedł jej braciszek, Bartek. Kiedy jest się jedynaczką przez dwanaście lat, trudno się przestawić tak od razu, szczególnie, kiedy okazuje się, że rodzice tak bardzo skupili się na maleństwie, że starsza córka zeszła na dalszy plan (a Dianie wydawało się zawsze, że nie da się już ofiarowywać mniej zainteresowania i uczuć, niż robili to do tej pory...). Kolejne miesiące przynosiły coraz więcej rozczarowań, a w sercu dziewczynki gościły żal i zawód. Grała w szkolnych przedstawieniach, teatr stał się jej pasją, a rodzice nawet nie przyszli na jej pierwsze w życiu poważne przedstawienie, bo Bartek się rozchorował. Urodziny? Bartkowe były jak wielkie fety dopracowane przez rodziców do ostatniego szczegółu, a jej przyjęcia zawsze organizowali przez telefon z firmą cateringową i najczęściej nie zjawiali się, zajęci pracą... Diana nie przypuszczała, że 5 minut może zmienić życie do tego stopnia. Co się wydarzyło? Kto ucierpiał? Musicie koniecznie przeczytać tę powieść. To nie jest płytka młodzieżówka o niczym. To naprawdę interesująca historia pełna trudnych emocji i huśtawki uczuć. 


Autorka sprawiła, że przeżywałam razem z Dianą jej smutki, analizowałam spotykające ją sytuacje i zastanawiałam się nad reakcjami bohaterów. Warto ją przeczytać, podsunąć nastolatkom i ich rodzicom. Można ją wykorzystać do dyskusji w gronie przyjaciół, w klubie książki lub do projektu czytelniczego. Cieszę się, że dorzuciłam ją do koszyka robiąc zakupy :-)

Polecam!


"Przeklęte, zaklęte" Irena Matuszkiewicz - recenzja

Tytuł: "Przeklęte, zaklęte"
Autor: Irena Matuszkiewicz
Gatunek: literatura obyczajowa
Liczba stron: 296
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Seria: Seria Biała


Skojarzynki:
życie * klątwa * wojna * praca * wieś * kobiety * historia


Skrajnie inna powieść niż poprzednie, które czytałam, ale poczułam się zachęcona poprzednią książką tej autorki. I nie żałuję, czytało mi się świetnie. Potwierdziło się, że lubię takie klimaty. Nie romanse i rozterki sercowe, ale życie, codzienne, zwyczajne, z problemami, smutkami i radościami bohaterów.  


Powieść podzielona jest na pięć części. W każdej z nich bohaterką jest inna kobieta, pochodząca z tej samej rodziny. Śledzimy kolejne bohaterki na tle ich otoczenia, rodziny i zmieniających się czasów. Pierwszą bohaterką była Marcjanna, córka chłopa, która pewnego dnia spotkała w lesie Cygankę. Kobieta proponowała, że powróży dziewczynie, a kiedy Marcjanna odmówiła, Cyganka przeklęła ją i kobiety z jej rodziny do piątego pokolenia. Dziewczęta miały mieć pecha w miłości, a dokładniej nie mogły wyjść za swoją pierwszą miłość. Śledziłam z ogromną przyjemnością losy Marcjanny, jej córek: Eleonory (Elci), dla której praca na roli nie była tak istotna, jak dla matki, i Zosi, bujającej w obłokach oraz kochającej bardziej niż ciężką pracę śpiew i taniec. Kolejną kobietą w rodzie była Mirka, córka Eli, która jako pierwsza w rodzinie skończyła studia i została lekarzem. Ostatni rozdział opowiadał dzieje Agnieszki, córki Miry, a wnuczki Eleonory, która żyła już w zupełnie innych czasach i postanowiła zostać konserwatorem zabytków. Jak żyły? Czy zgadzały się ze sobą czy też raczej kłóciły i buntowały? Czy klątwa Cyganki sprawdziła się w ich życiu?  


Zwyczajne historie, opowiedziane z humorem, ale nie wolne też od smutków i surowości życia, chwytają za serce. Warto poznać kobiety, których protoplastką była Marcjanna Patok. Mam nadzieję, że trafię wkrótce na podobną powieść. 

Smaczki zaznaczone podczas lektury:

"(...)
- Z tańców i śpiewania nie ma chleba! - krzyczała. - Nic za darmo nie ma, wszystko trzeba w trudzie wypracować.
- Nie, matusiu, w modlitwie chleb jest za darmo.
- Skaranie z tobą! Gdzie za darmo? Jak się modlisz, mów?
Zosia z powagą uklękła w bruździe i złożyła ręce do pacierza. Recytowała bardzo pięknie, z wyczuciem i wielkim przejęciem.
- ...chleba naszego powszedniego i słodką bułeczkę też, daj nam Panie...
Matusia zaniemówiła. Do głowy jej nigdy nie przyszło, że córka na własną rękę zmienia tekst świętej modlitwy, że śmie Stwórcy zawracać głowę bułeczkami. Dopatrzyła się w tym wielkiego grzechu, jeżeli nie świętokradztwa, i sama już nie wiedziała, jak ukarać grzesznicę.
- Mówię: "daj nam Panie", więc jak "daj", to chyba za darmo? - nie ustępowała Zosia. (...)"

"(...)
- Całkiem nie wiem, czego ludzie nazywają to rozkoszą - tłumaczyła Elci. - Jaka tam rozkosz! Nic więcej jeno mus i obowiązek małżeński, żeby utrzymać ród ludzki.
- A co to jest rozkosz? 
Matusia spąsowiała. (...) Elcia lubiła wszystko wiedzieć bardzo dokładnie, nawet to, czego nie powinna. (...) A skoro już usłyszała, należało mądrze naprawić tę niezręczność.
- Jak jesz dojrzałą gruszkę - powiedziała po dłuższym zastanowieniu - tę choćby klapsę, co rośnie za naszą chałupą, to w gębie czujesz rozkosz. I to jest właśnie to, o czym mówię. 
- Jedzenie gruszek jest małżeńskim przymusem?
- Głupiaś! Patrz, jak pielisz! Buraka wyrwałaś. (...)"

"(...)
- Czego mama się tak żołądkuje? - irytowała się mama Miry. - Młodszego też czasem warto posłuchać, zwłaszcza, jeśli ma rację.

Mira całkowicie zgadzała się z mamą. Sama nieraz myślała podobnie, ale mimo że miała rację, choćby z rajtuzami, mama powtarzała niezmiennie, że starsi wiedzą lepiej. Czemu więc babcia musiała słuchać mamy, jeżeli była od niej starsza? Spojrzała na drobna staruszkę i niepytana przez nikogo włączyła się do rozmowy.
- Nie mów tak, mamusiu! - poprosiła. - Babcia też nie wyskoczyła sroce spod ogona! (...)"

"Mira leżała z szeroko otwartymi oczami. (...) Oto wreszcie, dzięki cioci Zosi i Niemcom, poznała istotę narodzin. Pod tym względem była nawet mądrzejsza od mamy, która nosiła ją przez dziewięć miesięcy w brzuchu i nawet o tym nie wiedziała. Nie mogła wiedzieć, bo wciąż wierzyła w bociana. Wiedziona zdrowym instynktem samozachowawczym Mira postanowiła nie uświadamiać mamy."

"Jesienią 1954 roku tato pojechał służbowo do Lublina i wracając, przywiózł ze wsi babcię Marcysię. Śmiał się potem, że równie trudnej podróży jeszcze nie przeżył. Babcia bała się pociągów, nie dowierzała zięciowi, a jako kobieta władcza i samodzielna, miała całkiem inną koncepcję jazdy. Jak jej się pociąg nie podobał, nie chciała wsiadać. W Warszawie o mały włos się nie zgubiła.
- Ale w końcu wsiadłeś do tego pociągu, co ci kazałam - upierała się babcia.
- Tamten jechał do Krakowa, ale niech wam będzie.
- Wszystko jedno, gdzie jechał, grunt, że o Toruń zahaczył - wyjaśniła z godnością Marcjanna."

"(...) ledwo doszła do sporu Ateny z Posejdonem, mama wzięła książkę do ręki i zaczęła od niechcenia kartkować. natrafiła na posąg Perseusza, potem Erosa i poczerwieniała jak pomidor. Akurat ci bogowie nie mieli listków w wiadomym miejscu, a i czas też im nie ukruszył tego, co dla mężczyzny najcenniejsze. Słowa: świństwo, nieskromność, rozwiązłość padały jak grad. (...)
- My jakoś wychowaliśmy się bez takich świństw - mówiła oburzona mama.
- "Mitologię" czytałem w gimnazjum - powiedział tato. - A te posągi pochodzą sprzed naszej ery i są dziełem największych artystów.
- Świntuchów, nie artystów - zakończyła ostro mama. - Dobry artysta potrafiłby wyrzeźbić szaty."    

"(...)
- Ciociu, zbiła się szklaneczka, trzeba ją skleić - szepnął z niewinną miną.
- Sama się zbiła?
- Zupełnie sama. Ja ją tylko troszkę popychłem."

"(...)
- ...kim chciałabyś zostać, kiedy dorośniesz?
- Archetypem... nie, archeologiem.
- Myślałam, że architektem. - zdziwiła się Mira.
- A to nie to samo?
- Nie, ale pomijając archetyp, zaczynasz ambitnie. Ja w twoim wieku chciałam mieć budkę z lodami."

"(...)
- ...co to za sznureczki wiszą w łazience? - zapytała.
 - Moje stringi. Takie współczesne majtki. - roześmiała się Agnieszka. 
- To mają być majtki? I pomyśleć, że sto lat musiało minąć, żeby kobiety znów zaczęły biegać z gołymi tyłkami. - westchnęła babcia."




I faktycznie, wcale nie przesadziła z tym stuleciem, bo akcja powieści zaczyna się przed 1900 rokiem, a kończy w latach osiemdziesiątych XX wieku. Sporo czasu, a i wydarzeń wiele, ale autorka zadbała o to, by wszystko było składnie i ciekawie opisane. Poznawanie kolejnych bohaterek było naprawdę przyjemne. Polecam :-)