piątek, 30 listopada 2018

"Napisz do mnie" Lidia Liszewska, Robert Kornacki - recenzja



No właśnie... Kiedy piszecie recenzję przeczytanej książki, od razu macie w głowie, ile punktów jej dajecie? Czy Wasza ocena klaruje się w miarę analizowania powieści i pisania wspomnianej recenzji? Bo u mnie tym razem chyba przeważy ten drugi sposób. Zwyczajnie nie wiem, jak mam ocenić tę opowieść. Może uda mi się na coś zdecydować, zanim dojdę do ostatniego akapitu tego postu.

"Internety" aż huczą od ochów i achów na temat tego debiutu literackiego. Piękna, przyciągająca wzrok okładka (w moim ulubionym kolorze), rekomendacja znanego pisarza (nie zwracam na nie uwagi, ale w tym wypadku chyba powinnam była) i historia chwytająca za serce. Czego można chcieć więcej? Lektura zapowiadała się zatem interesująco, szczególnie dla amatorów romantycznych fabuł, gdzie króluje atmosfera prawdziwej miłości, takiej, wiecie, od pierwszego wejrzenia i na zabój. Dobra, wiem, że to nie do końca moja bajka. Za mało trupów i rozlewu krwi, za dużo eterycznych zapachów i powłóczystych spojrzeń... ale każdemu należy się szansa, nie? ;-)

Kosma jest dziennikarzem radiowym o magnetycznym głosie, pod wpływem którego kobiety tracą głowę. Matylda to artystka, która marzy, by jej życie stało się ciekawsze i bardziej kolorowe. Oboje po czterdziestce, w związkach i z dorosłymi już dziećmi, doszukują się w szarej codzienności czegoś wyjątkowego. Pewnego dnia Matylda, siedząc w przytulnej kawiarence, pisze list do męża. Taki tradycyjny, odręczny list, na świeżo zdobytej, dość starej lecz wciąż pięknej papeterii. List jest smutny, nostalgiczny, jakby autorka była rozczarowana tym, jak wygląda jej świat. Wkrótce kobieta wychodzi, ale nie zauważa, że list spada na podłogę i zostaje w "Żółtej Ciżemce", aby po pewnym czasie zostać odnalezionym przez... Kosmę. Mężczyzna sięga po kartki leżące pod stolikiem i zaczyna czytać. Słowa tajemniczej nieznajomej skierowane do równie nieznanego mu męża przyciągają dziennikarza i fascynują go. Zaczyna zastanawiać się nad tym, kim jest Pani z Żółtej Ciżemki. Efektem tych rozmyślań jest odpowiedź na znaleziony list, którą Kosma pisze i zostawia u kelnerki, Izy, na wypadek, gdyby tajemnicza kobieta wróciła po swoją zgubę. Na zasadzie "raz kozie śmierć, spróbować nie zawadzi". Rzecz jasna, Kosma ma ogromną nadzieję, że kobieta pojawi się i odpisze. Inaczej nie zadawałby sobie tyle trudu. Śledzimy więc jego oczekiwanie i niecierpliwość, a także towarzyszymy Matyldzie, kiedy po dłuższym czasie pojawia się znów w "Żółtej Ciżemce" i dostaje od kelnerki czekającą na nią odpowiedź od obcego mężczyzny. I dalej już wiadomo, listy się piszą, adresaci naprzemiennie przybywają do kawiarenki po kolejną porcję wieści od tajemniczego korespondenta, a kelnerka Iza robi za skrzynkę pocztową :-)  

Nie będę owijać w bawełnę. Inaczej sobie tę powieść wyobrażałam. Możliwe jednak, że miałam zbyt duże oczekiwania względem niej. Faktem jest, że historia ta mnie nie zachwyciła, a główny bohater irytował mnie straszliwie, więc starałam się czytać tak szybko, jak to możliwe, żeby krócej się denerwować. Pewnie powiecie, że mogłam ją po prostu odłożyć. Owszem, mogłam, problem w tym, że wciąż miałam nadzieję na coś, co mnie w tej powieści urzeknie...  

Może spróbuję napisać kolejno swoje odczucia według punktów. 

1. Narracja
Nie mam na koncie czytelniczym zbyt wielu książek stworzonych przez duet damsko-męski. Może dlatego trudno mi mieć jakieś porównanie, ale w przypadku tej powieści narracje bardzo różnią się między sobą. Podejrzewam, że chodziło o uwypuklenie męskiego i żeńskiego spojrzenia na rozgrywające się wydarzenia. W wywiadzie z Lidią Liszewską przeczytałam, że powieść pisana była wspólnie przez oboje autorów i nie chcą wskazywać konkretnie, co kto napisał. Część tekstu jest delikatna i romantyczna, jak Matylda, a reszta momentami wręcz prostacka i niesmaczna, jak, niestety,... Kosma. Jeśli o to chodziło autorom, to cel został osiągnięty.

2. Bohaterowie  
Pewnie zwolenniczki tej historii powieszą na mnie stado psów, ale nie jestem w stanie polubić tego faceta. No nie, nie i nie. Nikt mi nie wmówi, że to jest normalne, żeby mieć żonę (z którą ma już dorosłą córkę), a jak tylko nadarzy się okazja, iść ochoczo do łóżka z innymi kobietami i uważać to za naturalny stan rzeczy. Ile ich tam było? Zdaje się, że cztery: przyjaciółka ze studiów Anja, spotkana w parku Ewelina, policjantka Ewa i kelnerka Iza. Czytając kolejne rozdziały, kiedy tylko pojawiała się jakaś kobieta, zaczynałam odliczanie, ile czasu zajmie naszemu amantowi dotarcie do ostatniej bazy. Uwierzcie, że niewiele... Kiedy jednak przyłapuje swoją żonę in flagranti, robi jej karczemną awanturę. Wtedy już wskakiwanie komuś do łóżka nie jest ok. Typowe... 
Matylda. Sympatyczna, delikatna i spokojna. Trochę chyba znudzona swoim obecnym życiem i rozczarowana zachowaniem męża, który (uwaga, będzie zaskoczenie fabularne!) zdradza ją bez skrupułów. Co zrobi kobieta w tej sytuacji? Jaką podejmie decyzję w obliczu upokorzenia, na które została narażona przez męża?
Kosma w pewnym momencie opowie Matyldzie o sobie i swoich podbojach. Nie wiem jak Wy, ale nie chciałabym faceta, który tak skacze z kwiatka na kwiatek. Zwyczajnie bałabym się, że nie jestem jedyna. Czy malarka uległa jego czarowi?  
Nie potrafię sobie tych dwojga wyobrazić. I nie wiem, czy po prostu nie zwróciłam uwagi na opisy postaci w trakcie lektury czy ich tam nie było. Nie mam pojęcia, ale faktem jest, że nie pojawił mi się w głowie obraz żadnego z nich. 

3. Fabuła
Spodziewałam się ciekawej opowieści z listami w tle, może z jakąś tajemnicą, zagadką z przeszłości. Listy, owszem, były, ale nie trafił do mnie pomysł na tę historię. Nudziły mnie te podchody, odwiedzanie kawiarenki, czekanie, odpisywanie, zostawianie kolejnych przesyłek u kelnerki w nieskończoność. Zabrakło jakiejś iskry, porywu emocji, czegokolwiek. Powiem szczerze, że z 544 stron poruszyły mnie w pewien sposób te 44 ostatnie, a przez 500 czekałam na cud. 

Wcale nie jestem mądrzejsza niż na początku. I ponieważ nadal nie wiem, jaką ocenę powinnam wystawić tej powieści, to dam neutrala, czyli 3/6. I tak, przeczytam kolejny tom, który już czeka na półce. Mam nadzieję, że bardziej do mnie przemówi :-)


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Czwarta Strona



poniedziałek, 26 listopada 2018

"Skaza" Robert Małecki - recenzja


Zacnej grubości tomiszcze z intrygującą okładką przyciągnęło mój wzrok, kiedy tylko książka ta pojawiła się wśród nowości Czwartej Strony. Chociaż nie czytałam wcześniejszych powieści Roberta Małeckiego, postanowiłam zaryzykować i sięgnąć po tę lekturę. Czy się zawiodłam? No cóż, może zacznę od tego, że to będzie kolejna recenzja, w której ocena będzie podwójna i obejmie osobno pomysł na fabułę, intrygę i bohaterów oraz względy techniczne. Jeśli czytacie moje recenzje wiecie, że zwracam na to uwagę. Może to czepianie się, może marudzenie, ale nic na to nie poradzę, że tak już mam. Kiedy czytam książkę, jest dla mnie ważna nie tylko historia, którą opisuje autor, ale także to, czy zadbano o piękny język czy choćby brak literówek, o innych błędach już nie wspomnę :)

"Skaza" nie jest typowym kryminałem. Nie spodziewajcie się hektolitrów krwi czy flaków na wierzchu. To zagadka z mnóstwem pytań bez jasnych odpowiedzi i obyczajowym tłem. Czyli to, co Bibliotecznie lubi najbardziej. Podobny klimat znajdziecie, na przykład, u Pani Kasi Puzyńskiej. Nie każdemu jednak może się to podobać, bo wątek prezentujący życie codzienne bohaterów i ich problemy może się komuś wydać przegadany i nudnawy. Ja lubię obserwować opisywane w powieści zmagania z życiem. Warstwa obyczajowa jest dla mnie dopełnieniem wątku kryminalnego. W ten sposób lepiej poznaję stworzone przez pisarza postacie. Bohaterowie stają mi się przez to bliżsi.

Bernard Gross to policjant, dla którego podejmowane sprawy nie są tylko numerami akt. Za każdą z nich stoją ludzie i ich dramaty. Dlatego komisarz angażuje się w dochodzenia całym sobą i analizuje każdy najdrobniejszy ślad. Możliwe jest też, iż taki sposób pracy związany jest z tym, z czym zmaga się mężczyzna w życiu osobistym. Żona komisarza od lat przebywa w ośrodku dla "śpiochów", czyli osób znajdujących się w śpiączce. Kobieta została zaatakowana we własnym domu przez nieznanego sprawcę. Gross nie zdołał zapobiec tragedii. Napastnik zbiegł, a jego żona zatrzymała się na etapie wegetacji. Syn pary nie poradził sobie z tą sytuacją, więc Bernard dźwiga na swoich barkach również ten problem. Obwinia siebie za wszystko, co spotkało jego rodzinę, i wciąż poszukuje człowieka, który tamtego feralnego dnia uciekł mu sprzed nosa.  

Akcja "Skazy" rozpoczyna się w chwili, kiedy w skutym lodem jeziorze pewna dziewczynka dostrzega zwłoki. Topielcem okazuje się być nastolatek, mieszkaniec niewielkiej Chełmży. W unieruchomionej przez lód na jeziorze łódce Gross odkrywa drugie ciało, tym razem starszego mężczyzny, wyglądającego na bezdomnego. Na pierwszy rzut oka zbrodni nie ma. Obie śmierci wyglądają na nieszczęśliwe wypadki. Ale czy na pewno? W dodatku nikt nie rozpoznaje staruszka, a jego wygląd nie do końca pasuje do stereotypowego wizerunku osób bezdomnych. Gross rozpoczyna śledztwo. 

Autor po mistrzowsku przedstawił Chełmżę. To małe miasteczko i jego mieszkańcy zaserwują czytelnikowi prawdziwy koktajl tajemnic i niejasności. Nie obejdzie się też bez kłamstw i kłamstewek różnego kalibru. Do tego dojdą obyczajowe smaczki, zdrady, pobicia, nieporozumienia i wzajemne oskarżenia. Dla wielbiciela obyczajowych kryminałów to prawdziwa gratka! Wszystkie nitki będzie próbował powiązać Gross. Czy mu się to uda? Zadanie jest naprawdę trudne.     

Powieść prowadzona jest dwoma torami. Obserwujemy wydarzenia rozgrywające się współcześnie, ale równocześnie uczestniczymy w innych, sprzed dziesięciu lat, które doprowadziły do zaginięcia trojga ludzi. Czy sprawa sprzed lat, zniknięcia małżeństwa Tarasewiczów i Elżbiety Jaworskiej, łączy się ze śledztwem dotyczącym odnalezionych na jeziorze ciał? 

Jeśli chodzi o teksty z okładki, to muszę przyznać, że wspomniany tam mrok dostrzegłam głównie w samym bohaterze, Bernardzie, który zmaga się z samym sobą i przytłaczającą go przeszłością. Można tu dodać również jego kolegów po fachu, Otrembę i Skałkę, którzy hodują własne demony, nad którymi usiłują zapanować. Narastające problemy, zmęczenie i permanentny brak snu nie pomagają w działaniach operacyjnych. Czy policjanci zdołają poznać tożsamość człowieka z łódki? Kim był człowiek, który zaatakował Agnieszkę Gross i czy jest w jakiś sposób powiązany z obecnymi sprawami?    

Ocena książki pod względem technicznym.
Wszystkie plusy, opisane przeze mnie powyżej, psuły mi wszechobecne literówki i powtórzenia. Nie poradzę nic na to, że trudno mi się skupić na fabule i cieszyć rozwiązywaniem sprawy kryminalnej wraz z głównym bohaterem i jego współpracownikami, kiedy co chwilę trafiam na jakieś językowe "kwiatki". Uważam, że od tego jest korektor i redaktor, aby powieść była jak najlepsza. Kiedy autor pracuje nad tekstem tyle czasu, ile trwa stworzenie takiej powieści, pewnych rzeczy już nie dostrzega. Po to jest ekipa, która ma za zadanie wyłapać wszystkie niedoskonałości. Tutaj "drużyna pierścienia", niestety, zaspała... 
Podsumowując, gdyby nie te błędy, byłoby idealnie. Więc moja ocena strony technicznej to jedynie 3/6.  


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Czwarta Strona



poniedziałek, 19 listopada 2018

"Wioletka na tropie zbrodni" Katarzyna Gurnard - recenzja


"Zawsze jest jakieś rozwiązanie, 
tyle że wymaga elastyczności".

Na książki autorstwa Katarzyny Gurnard zwróciłam uwagę jakiś czas temu, kiedy swoją premierę miała powieść "Pani Henryka i morderstwo w pensjonacie". Tytułowa bohaterka natychmiast skojarzyła mi się z moją ulubioną detektyw, Panną Marple. Nie miałam jeszcze okazji po nią sięgnąć, ale po lekturze "Wioletki na tropie zbrodni" czuję się zmotywowana, by poznać również panią Henrykę :-)

Wioletka szybko stała mi się bliska, ponieważ też miałabym poważny problem z pracą w takim miejscu, jakim była fabryka Słodka Babeczka. Chociaż wiele osób pracujących w cukierniach przekonywało mnie już, że te słodycze naprawdę w końcu się nudzą, jakoś im nie wierzę... W związku z tym nie szukałabym zatrudnienia w miejscu, gdzie od ręki dostępne są tak kaloryczne produkty, bo w moim przypadku byłoby to po prostu samobójstwo. I dlatego poznajemy Wioletkę w chwili, kiedy kończy jej się okres wypowiedzenia w fabryce.

Do zakończenia współpracy ze Słodką Babeczką zostało jej zaledwie kilka dni. Wioletka żałuje posady, bo trafiła na świetną ekipę, ale pochłanianie niezliczonej ilości babeczek każdego dnia w widoczny sposób odcisnęło się na jej wadze i sylwetce. Podjęła zatem tę, jakże trudną, decyzję dla własnego dobra. Ponieważ dziewczyna jest miłośniczką nie tylko wszelakich słodkości, ale także kryminałów i zagadek w nich zawartych, jej uwagę przykuwa dziwne zachowanie kolegów z pracy. Zaczyna obserwować kilka osób, które wydają jej się wyjątkowo podejrzane. Splot wydarzeń doprowadza ją do pewnych wniosków... 

Nie zdradzę finału tej sprawy, jednak mogę zagwarantować, że to nie będzie jedyna zagadka, którą przyjdzie rozwiązać samozwańczej pani detektyw. W dodatku, w przypadku kolejnej zagwozdki, nie zabraknie niebezpiecznych narzędzi zbrodni, krwi i wachlarza podejrzanych.  

"Wioletka na tropie zbrodni", jak już wspomniałam na początku, to moje pierwsze spotkanie z Katarzyną Gurnard. Muszę przyznać, że bardzo udane. Język powieści jest prosty i chociaż zdarzają się powtórzenia w tekście, to nie kłują specjalnie w oczy. Czyta się szybko i przyjemnie. Wiele razy ubawiłam się towarzysząc poszczególnym bohaterom i czytając ich dialogi. Zatem wszelkie warunki komedii kryminalnej zostały spełnione. 

Tworząc postacie Autorka wykorzystała sporo ludzkich przywar, które podane w odpowiedni sposób bawią, a nie denerwują. Mamy tu więc podsłuchujące sąsiadki z upodobaniem piszące donosy do wspólnoty mieszkaniowej (czyli osiedlowy monitoring, który zawsze czuwa), zmagania tytułowej bohaterki z dietami-cud czy problem z niesnaskami w rodzinie. Zupełnie jak za drzwiami naszych mieszkań w blokach z wielkiej płyty. Połączenie kryminalnej zagadki z codziennymi sprawami, występującymi chyba w każdej ludzkiej społeczności, to był strzał w dziesiątkę. 

Wbrew pozorom intryga zaproponowana przez Autorkę wcale nie była taka oczywista. Głowiłam się przez cały czas, kto zabił, ale nie połączyłam wszystkich faktów tak, by otrzymać opis całej zbrodni. Jednak zabawa podczas lektury była przednia. Może też powinnam sobie zrobić tablicę korkową, jak z serialu kryminalnego, w jaką zaopatrzyła się Wioletka? 

Polecam na długie listopadowe wieczory tym, którzy lubią zabawne, lekkie historie z odrobiną kryminału. 


Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję Autorce i Wydawnictwu Lira

wtorek, 13 listopada 2018

"Lwowski ptak" Piotr Tymiński - recenzja




Przeczytałam wiele powieści i pamiętników wojennych, lecz właściwie wszystkie związane były z II wojną światową. Tym razem miałam możliwość poznania innej walki w obronie Ojczyzny. Czy ta historia zapadła mi w serce? Czy może żałowałam, że po nią sięgnęłam? Tak, żałowałam. Głównie tego, że nie potrafię czytać szybciej, tak bardzo porwały mnie losy piętnastoletniej bohaterki powieści. I jeszcze tego, że kompletnie nie znam Lwowa i nie mogłam sobie w pełni wyobrazić miejsc, o których pisał Autor. 

Piętnastoletnia Antonina ma serce na właściwym miejscu. Bije ono nie tylko dla rodziny i przyjaciół, jak to bywa u nastolatków, ale również, a może przede wszystkim dla Ojczyzny, którą jest Polska. Dziewczyna mieszka jednak we Lwowie, który jest właśnie bezlitośnie niszczony i przejmowany przez Ukraińców. Towarzyszymy Tońce przez 22 dni listopada 1918 roku. W tym czasie dziewczyna dołącza do walczącej młodzieży, aby dorzucić swoją cegiełkę do obrony ukochanego miasta, będącego dla niej ostoją polskości. Ponieważ początkowo nikt nie chce jej w swoich szeregach, przebiera się w strój starszego brata, ścina piękny warkocz i jako Hipolit udaje się na front, gdzie zawsze ląduje tam, gdzie najwięcej się dzieje. W ferworze walk Tonia uczy się, jak być żołnierzem. Dopadają ją wrogowie, świszczą jej koło uszu kule, uczy się strzelać, zabija wrogów i ratuje rannych. Choć nie raz boi się tego, co ją czeka, nigdy się nie wycofuje. Popełnia błędy, ale honorowo stara się zrehabilitować właściwymi czynami. Niewielu dowiaduje się, że tak naprawdę dzielny Hipolit do odważna i nieugięta Antonina. 

Autor zastosował jedną z moich ulubionych metod narracji. Nie dość, że obserwujemy wszystkie wydarzenia z perspektywy Toni, to jeszcze co jakiś czas zaglądamy do jej pamiętnika, który dziewczyna prowadzi w formie listów do brata, na którego z utęsknieniem czeka. Spotkanie z nim jest dla niej tak ważne nie tylko z powodu silnej więzi, która ich łączy, ale także dlatego, że docierają do niej strzępki informacji o nim jako żołnierzu i jego przybyciu do Lwowa z Wojskiem Polskim, z tak oczekiwanym przez wszystkich wsparciem dla walczących. 

Byłam pełna podziwu dla Autora, że potrafił tak plastycznie, z zacięciem i dużą dynamiką, opisać działania wojenne. W wielu książkach, również beletrystycznych, o wojnie natrafiałam na przykłady określania broni, innego uzbrojenia czy samolotów, które nic mi nie mówiły i przez to zaciemniały powstający w mojej głowie obraz, a tutaj Autor w prosty sposób przedstawił odmiany broni, której używali walczący, bez skomplikowanych wyjaśnień czy niepotrzebnych opisów. Krótko i na temat, aby nie zakłócać wartkiej akcji. 

Piękny język powieści i świetne dialogi sprawiają, że opowieść tę czyta się z przyjemnością, a momentami wręcz z zapartym tchem. Historia Antoniny niesie ze sobą bowiem ogromny ładunek emocjonalny. Nie wiem co bardziej mnie poruszyło. To, że tak niewiele wiedziałam do tej pory o Bitwie o Lwów, czy to, iż w tej walce zginęło tyle dzieci. W posłowiu Autor między innymi wyjaśnia, dlaczego książka ma taką, a nie inną formę. Najbardziej cieszę się, że Pan Piotr wykorzystał w dialogach jedynie wstawki z języka ukraińskiego czy drobne elementy specyficznej odmiany języka polskiego używanej przez lwowian. W zupełności wystarczyło to do stworzenia odpowiedniego klimatu rozmów między bohaterami. Wydaje mi się, że przy konieczności korzystania z tłumaczeń dialogi straciłyby całą swoją dynamikę.   

Okładka jest niesamowita. Dopracowana, pełna emocji i ukrytych przesłań, które zrozumiałam w pełni dopiero po lekturze. I do tego piękna reprodukcja obrazu Kossaka "Orlęta - obrona cmentarza". Rewelacja, dokładnie to, co lubię w okładkach powieści z tego gatunku.

Na koniec dodam jeszcze co wywołało u mnie największe zaskoczenie podczas lektury. I nie będzie to wcale związane z wojną! Otóż, wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy - tonąc całą wyobraźnią w wojennej zawierusze - przeczytałam nagle, jak jeden z bohaterów opowiada o tym, że walcząc na froncie włoskim zajadał... pizzę! Oczywiście, zaraz przejrzałam "internety" w poszukiwaniu informacji o historii pizzy i znalazłam wzmiankę o tym, że również w Polsce mogła ona być już wtedy znana, ponieważ według jednego z portali po raz pierwszy pojawiła się u nas już za czasów królowej Bony, czyli w XVI wieku. Ciekawe, prawda? :-)

Zatem, Kochani - czytajcie! Koniecznie! <3

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Autorowi oraz Wydawnictwu Novae Res

niedziela, 11 listopada 2018

"Moja słodka Audrina" V. C. Andrews - recenzja


Kiedy zobaczyłam na stronie wydawnictwa, że jest już dostępna kolejna powieść V. C. Andrews, autorki serii "Kwiaty na poddaszu", która bardzo mi się podobała, od razu postanowiłam ją przeczytać. Muszę przyznać jednak, że książka ta okazała się dla mnie sporym rozczarowaniem... I gdybym miała ją określić jednym słowem, to chyba zdecydowałabym się na "dziwna". 

Fabuła, jak zwykle u pani Andrews, jest mroczna i pogmatwana. W wielkim i dość ponurym domu mieszka rodzina Whitefernów: Damian, jego żona Lucietta i córka Audrina oraz siostra Lucietty, Ellsbeth, i jej córka - Vera. Kilkuletnia Audrina nie chodzi do szkoły i strasznie zazdrości tego przywileju starszej kuzynce. Przed ludźmi wszyscy udają, że Vera jest rodzoną siostrą Audriny, aby nie wyśmiewano jej za to, iż nie wiadomo, z kim jej matka zaszła w ciążę. Nie jest to jednak jedyna tajemnica w tym przytłaczającym domu. Audrina nie ma pojęcia ile ma lat, ani jaki jest dzień tygodnia czy miesiąc. Nie docierają do niej żadne aktualne gazety, nie ogląda telewizji, a każdy zegar w domu pokazuje inną godzinę. Dziewczynka ma luki w pamięci i nie potrafi odnaleźć w niej żadnych swoich wspomnień. Wie tylko, że miała kiedyś starszą siostrę, która zmarła, gdy miała 9 lat, ponieważ źli chłopcy napadli ją w lesie i skrzywdzili. Pokój Pierwszej i Najlepszej Audriny (nasza bohaterka otrzymała bowiem imię po zmarłej siostrze) jest prawie jak świątynia, a znajdujący się w nim bujany fotel to miejsce katuszy żyjącej, drugiej Audriny. Ojciec zmusza ją bowiem do spędzania w bujaku wielu godzin, co ma sprawić cud i "wlać" w dziewczynkę "dar", który posiadała jej starsza siostra. Audrina bardzo stara się zadowolić ojca i dorównać starszej, idealnej, siostrze, jednak ma bolesną świadomość tego, że nigdy jej się to nie uda...  

Postacie stworzone przez autorkę są płaskie i niesympatyczne. Wciąż tylko na siebie wrzeszczą lub wręcz ryczą, ewentualnie syczą z ironią czy sarkazmem. Domownicy raczej nie lubią się wzajemnie, a Lucietta i Ellsbeth organizują co wtorek herbatkę z... nieżyjącą ciotką Mercy Marie. Dopiero, kiedy w życiu Audriny pojawia się Arden, który wprowadza się z matką do domku w lesie, wachlarz emocji rozszerza się o zainteresowanie, sympatię i wreszcie miłość. Cały czas jednak między postaciami wyczuwa się napięcie i przewagę negatywnych uczuć. 

Irytowały mnie ciągłe powtórzenia w tekście. Najbardziej chyba ojciec, w kółko rozprawiający o tym, że Audrina musi stać się pustym naczyniem. Ciągłe wracanie do Audriny Pierwszej i niekończące się rozważania drugiej Audriny nad tym, że żyje poza czasem, nie może chodzić do szkoły i nie ma pojęcia o świecie poza posiadłością jej ojca.  

W wielu miejscach fabuła ma dziury. Na przykład, najpierw dowiadujemy się, że Damian nie ma pieniędzy i nie stać go na wiele rzeczy (chociaż wielki dom jakoś jest w stanie utrzymać...), a za chwilę Audrina dostaje pozwolenie, by w końcu pójść do wymarzonej, prawdziwej szkoły i wtedy nagle znajduje się odpowiednia suma na zakup wszystkich potrzebnych do szkoły akcesoriów. A kiedy dziewczynka zaczyna chodzić do szkoły (co trwa jednak wyjątkowo krótko), temat jej nieokreślonego wieku jakoś odchodzi w niepamięć...
W kilku scenach wkradła się też niekonsekwencja, choćby w sytuacji, kiedy bohater w środku nocy ślęczy nad papierami z pracy, mówi, że weźmie zimny prysznic, który go orzeźwi, by mógł dalej pracować, a po prysznicu natychmiast kładzie się spać, czy bohaterka, która w narracji opowiada, że wzięła tylko jedną małą walizkę, by po chwili czytelnik dowiadywał się, że ktoś pomógł jej zanieść ciężkie walizy do samochodu. Niby drobiazgi, ale przy kolejnym takim "kwiatku" zaczyna to być denerwujące. 

Czego możecie spodziewać się, jeśli sięgnięcie po tę powieść? Z pewnością ponurej, przytłaczającej atmosfery, a także wątków związanych ze zbiorowym gwałtem, kalekimi i niepełnosprawnymi osobami, morderczymi schodami, elektrowstrząsami, poronieniem, kłamstwami i oszustwami, panicznym lękiem przed mężczyznami, a także porażającą wprost obawą przed nagością i pożądaniem. Ale to nie koniec, czeka Was bowiem znacznie więcej równie dziwnych tematów, o których może już nie będę wspominać.  

Mimo wszystkich tych minusów, pisarka zachowała swój największy atut, czyli manipulowanie szczegółami fabuły w taki sposób, by zainteresować czytelnika. Chociaż denerwował mnie słaby rozwój akcji i odpychający bohaterowie, to jednak czytałam, by przekonać się, jak potoczą się ich losy i czy dobrze wytypowałam zakończenie. 

W przygotowaniu jest kolejny tom "Mroczne cienie". Chyba zaczynam się obawiać, co też mogę w nim wyczytać...

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka



sobota, 3 listopada 2018

"W cieniu tamtych dni" Magdalena Majcher - recenzja



Kiedy widzę w opisie książki, że fabuła wiąże się z wydarzeniami wojennymi, a do tego jest jeszcze jakaś tajemnica z przeszłości, to jest prawie pewne, że prędzej czy później po tę historię sięgnę. Tak właśnie stało się z powieścią Magdaleny Majcher "W cieniu tamtych dni". Czy się nie zawiodłam? Po ocenie książki widać, że nie. Postaram się poniżej napisać w skrócie, dlaczego książka tak bardzo przypadła mi do gustu. 

Kiedy dwudziestoletni Mikołaj musiał na jakiś czas wprowadzić się do swojej babci Emilii, by pomóc starszej pani dojść do siebie po złamaniu biodra i związanej z tym operacji, nie spodziewał się nawet, czego dowie się o przeszłości staruszki... Babcia Mikołaja ma już 94 lata, ale mimo podeszłego wieku nie ma większych problemów z codziennymi obowiązkami. Dopiero wypadek, któremu uległa, sprawił, że pomoc wnuka okazała się konieczna. Wprawdzie starsza pani ma również córkę, matkę Mikołaja, ale Helena od lat mieszka w Paryżu i nie interesuje się zbytnio ani Emilią, ani własnym synem, którego zostawiła pod opieką swojej matki, gdy chłopiec miał zaledwie kilka lat. Teraz Mikołaj to już mężczyzna, który jednak nie do końca odnajduje się we współczesnym świecie. Jest zbyt nieśmiały, cichy i nie radzi sobie dobrze w kontaktach damsko-męskich. Aby zająć się babcią rezygnuje z wyjazdu na Mazury, który planował ze znajomymi. Miał tam bliżej poznać dziewczynę, która wpadła mu w oko, ale okazało się, że los chciał inaczej. Życie...

Czasami w powieściach dotyczących tematów okołowojennych więcej jest martyrologii i opisów dramatycznych walk niż ludzi i ich życia w tych trudnych czasach. Tym razem jednak autorka skupiła się właśnie na bohaterach, ich wyborach i konsekwencjach podejmowanych decyzji. Mamy tu relacje międzyludzkie, ludzkie dramaty i problemy rodzinne, a także wątek miłosny, który na szczęście nie zdominował całości. 

Kiedy Mikołaj znajduje na strychu pudełeczko ze starą opaską powstańczą i listami, których adresatem jest nieznany mu Krzysztof, nawet nie spodziewa się, że jego babcia Emilia ma coś wspólnego z Powstaniem Warszawskim. Okazuje się jednak, że ma i to całkiem sporo. Staruszka decyduje się opowiedzieć wnukowi swoją historię, którą trzymała w tajemnicy przez wiele lat. Przy okazji wychodzą na jaw inne sprawy, związane z życiem Mikołaja i jego matki. Podczas lektury przychodziło mi do głowy mnóstwo pytań do pojawiających się wątków. Na przykład, dlaczego Emilia tyle lat ukrywała przed wnukiem swoją przeszłość? Dlaczego Helena wyjechała do Paryża zostawiając małego synka z dziadkami? Co spowodowało chłód panujący od lat między Emilią i jej córką? Kim był Krzysztof? Jak potoczyły się losy Janka? Kto przetrwał wojenną zawieruchę, a komu ta sztuka się nie udała?

Fabuła powieści podzielona jest na dwie części. Mikołaj, jego babcia Emilia i matka Helena żyją współcześnie. I o ich tu i teraz opowiada część rozdziałów, w których poznajemy problemy oraz sytuację rodzinną całej trójki. Pozostałe rozdziały to historia Emilii, pseudonim Mila, członkini AK, która walczyła w Powstaniu Warszawskim, kochała na zabój pewnego przystojnego chłopaka i przez chwilę wierzyła w to, że świat należy do niej i jej przyjaciół, którzy wykurzą Niemców z Warszawy w kilka dni. Życie miało szybko zweryfikować jej młodzieńcze, odważne spojrzenie na świat...  

Autorka świetnie wyważyła obie płaszczyzny czasowe. Kiedy historia Mili zaczyna już przytłaczać ogromem cierpienia i bólu, który stał się udziałem bohaterów, czytelnik wraca do współczesności. Tam zaś czekają na niego zupełnie inne problemy i inna rzeczywistość, która jest mu lepiej znana, a więc łatwiejsza do przyjęcia. Magdalena Majcher nie odkrywa jednak wszystkich kart od razu. Odsłania kolejne elementy układanki powoli, co powoduje, że napięcie wzrasta z każdym rozdziałem. 

Pisarce udało się stworzyć wielowymiarowy i bardzo prawdziwy obraz życia powstańców. Plastyczne, choć niezbyt rozbudowane opisy trudnej codzienności walczących to ogromny atut tej powieści. Losy bohaterów wciągają od pierwszej strony i nie pozwalają odłożyć książki na dłużej. Rzadko zdarza mi się przeczytać książkę w kilka godzin, a tutaj tak właśnie się stało. Po prostu nie mogłam doczekać się rozwiązania wszystkich tajemnic i poznania odpowiedzi na pytania, które pojawiły się w mojej głowie podczas lektury.  

Okładka przyciąga wzrok. Przełamany obraz łączący współczesność i czasy wojenne daje do myślenia. Natychmiast skojarzyła mi się ona z projektem Teraz44, w którym jego autorzy zestawili historyczne zdjęcia miejsc w Warszawie z ich współczesnymi odpowiednikami.  

Wybaczcie Ci, którzy dotarliście do końca tej opinii, że jednak nie wyszło mi w skrócie... Ale o takiej książce warto napisać więcej :-) Polecam ją serdecznie wszystkim miłośnikom gatunku i nie tylko. Przeczytajcie ją, by przekonać się, jak to jest, gdy "tamte dni" kładą się cieniem na życiu...




Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Pascal

 

czwartek, 1 listopada 2018

"Tylko oddech" Magdalena Knedler - recenzja




Mam grono takich autorów, których książki kupuję w ciemno, jak tylko pojawia się w ich dorobku jakaś nowość. Nie zawsze dobrze na tym wychodzę, ale na to już nie mam wpływu. Ryzyk - fizyk. W końcu autor też człowiek i może mieć gorsze chwile, a w tym wypadku może się to przełożyć na słabsze powieści. Ewentualnie może się okazać, że dany autor pisze według jednego schematu, co po pewnym czasie sprawia, że jego książki stają się przewidywalne i nudne. Na takie sytuacje mam jednak sposób - przeplatam książki tego autora innymi powieściami. Wtedy jego schematyczność nie jest już tak doskwierająca. 

Pewnie zastanawiacie się, jak do tego wstępu ma się nowa powieść Magdaleny Knedler? Czy wspomniana autorka jest schematyczna? Nudna? Mogę się odnieść do tego pytania, ponieważ nie jest to pierwsza powieść z dorobku Autorki, którą przeczytałam. Mam więc porównanie i mogę śmiało stwierdzić, że Magda Knedler za każdym razem zaskakuje mnie czymś innym. Czym tym razem? Postaram się o tym pokrótce opowiedzieć poniżej. 

W najnowszej powieści Magdaleny Knedler poznajemy dwie siostry, Ninę i - młodszą od niej o 10 lat - Izę. Łączy je nie tylko pokrewieństwo, ale także tragedia sprzed dwóch lat, kiedy w wypadku samochodowym zginął mąż Izy, Szymon. Auto prowadził wtedy mąż Niny, Ernest, który obwinia się o to, co się wydarzyło. Nina zaś zastanawia się, czy Ernest przypadkiem nie szarpnął kierownicą w konkretnym celu... Czy miałby ku temu powody? Wprawdzie w ich rodzinie nie układa się najlepiej, ale czy dzieje się aż tak źle, by Ernest postanowił zakończyć problemy rodzinne w tak drastyczny sposób?...

Iza, młoda kobieta, której w tamtej chwili zawalił się cały świat, zamieszkała z matką w małym domku w lesie, z dala od ludzi i reszty świata. Dziewczyna ogranicza się do pomagania matce i nie wygląda na to, by zamierzała wrócić kiedyś do pracy i dawnego życia. Cała czwórka nie może poradzić sobie z tym, co się wydarzyło. Nie potrafią sobie wybaczyć, nie umieją oderwać wzroku od przeszłości. Sieć niejasności coraz bardziej ich oplata i przeszkadza w wyjściu na prostą. 

Pewnego dnia Nina pakuje torbę i wyrusza do domu matki. Za kilka dni wypadają jej czterdzieste urodziny, które postanawia spędzić z matką i siostrą. Sama nie wie, czy wróci do domu, do męża, ma bowiem wrażenie, że zbyt wiele jest między nimi niedopowiedzeń. Jej córka zdobywa właśnie szczyty w Tatrach. Kobieta ma więc czas na to, by zastanowić się nad wieloma sprawami, które ją dręczą. Niespodziewanie Iza prosi Ninę, by pojechała z nią na Hel, do domu, w którym jako dziecko mieszkał Szymon. Nina nie jest przekonana do tego pomysłu, bo wie o Szymonie coś, o czym nie ma pojęcia Iza... 

Czy wyprawa, którą podejmą siostry, przyniesie im odpowiedzi na pojawiające się wciąż pytania? Czy Iza dowie się, dlaczego Szymon nie podzielił się z nią szczegółami ze swojego dzieciństwa? Czy młodsza z kobiet podzieli się ze starszą siostrą informacją o tym, że Szymon ją zdradził? Jak siostry odnajdą się w obliczu prawdy, która nagle wkroczy między nie i wszystko zmieni? Odpowiedzi znajdziecie w najnowszej powieści Magdaleny Knedler, która znów uraczyła mnie świetnym wyczuciem tematu i wciągającą fabułą. 

Obiecałam napisać, co mnie w powieści zaskoczyło. Otóż, do tej pory powieści Magdaleny Knedler, które czytałam, były w dużym stopniu hiperpoprawne i ułożone. Tymczasem tutaj obie siostry momentami nie przebierają w słowach! I chociaż nie przepadam za wulgaryzmami, uważam, że tu wpasowały się w dialogi wprost idealnie. Ożywiły postacie i dodały rumieńców rozgrywającym się sytuacjom. Ileż iskier posypało się między kobietami podczas tej podróży! Naprawdę, jestem pod wrażeniem tego, jak narastało napięcie, w miarę, gdy kolejne tajemnice wychodziły na światło dzienne... A co jak co, ale tajemnice to jest to, co w powieściach lubię najbardziej. 

Ciekawym pomysłem było przekazanie narracji powieści w ręce Niny. To z jej perspektywy obserwujemy wszystko, co się dzieje w życiu sióstr. Również ona przekazuje Izie wszystko, co wie o Szymonie. Dlaczego Szymon nie podzielił się swoimi wspomnieniami z własną żoną? Co strasznego spotkało go, gdyby był małym chłopcem? Jak to na niego wpłynęło?   

Magdalena Knedler znów poruszyła tematy trudne i skomplikowane. Wplotła w tę historię problem przemocy domowej, tragedię rodzinną, wypadek ze skutkiem śmiertelnym i jego następstwa dla uczestników dramatu, a także relacje międzyludzkie i to, jak odnajdują się członkowie tej rodziny w obliczu trudności, które na nich spadają. Napotkacie tu cały wachlarz emocji i ciężkich decyzji. Ta powieść to naprawdę mocny kaliber...

Ocena książki pod względem technicznym
Ponieważ moja ocena samej powieści i jej fabuły oraz technicznej strony książki różnią się, muszę i o tym wspomnieć. Podczas lektury irytowały mnie pojawiające się w tekście dość często literówki czy "zjedzone" literki. Może ktoś uzna, że to drobiazg, ale wychodzę z założenia, że skoro książka przechodzi korektę, to takie rzeczy powinny zostać wyłapane. Dlatego tutaj moja ocena to 4/6.
Na osłodę dostałam jednak przepiękną, klimatyczną okładkę. Będzie to zatem kolejna świetna powieść Magdaleny Knedler w pięknej oprawie, która zajmie miejsce w mojej domowej biblioteczce.  


Za możliwość przeczytania powieści dziękuję Wydawnictwu Novae Res.